We wtorek, 16 marca 2021 r., w wieku 70 lat zmarł Zygmunt Szych. Nasz redakcyjny kolega, przyjaciel, a przede wszystkim świetny tarnowski dziennikarz.
Zygmunt nie lubił rozgłosu, ale ciężko kogoś znaleźć w tym mieście, kto nie czytał jego tekstów, a zwłaszcza felietonów pod zbiorczym tytułem „Szachowanie Szychem”. Z dziennikarskim wdziękiem opisywał absurdy życia codziennego w Tarnowie od lat 80-tych. Na łamach „Dziennika Polskiego”, „Gazety Krakowskiej”, „Temi”, a ostatnio w miesięczniku Tarnów.in i w Ilustrowanym Kurierze Codziennym.
Dostawał Zygmunt za swoje reportaże nagrody i wyróżnienia w całej Polsce. Jest też autorem kilkunastu książek i współautorem filmu dokumentalnego o Guzdku, kacie Powiśla Dąbrowskiego. Jesienią ubiegłego roku rozpoczął pracę nad kolejną książką. Już wiemy, że jej nie napisze. Będzie nam Go brakować w redakcji. Jego pomysłów i zapału do pracy. Do zobaczenia Zygmuncie!
Zygmunta Szycha pożegnamy w czwartek, 18 marca, na cmentarzu w Klikowej o godz. 12.
W 2015 roku Zygmunt świętował swoje 40-lecie pracy w mediach. Z tej okazji zamieściliśmy w miesięczniku Tarnow.in rocznicowy tekst i Jego alfabet o ludziach, których świat opisywał.
Urodziłem się, bo musiałem się przecież gdzieś urodzić, w Będzinie, dość dawno temu. Żył jeszcze wtedy Stalin, otruli go dopiero dwa lata po moim przyjściu na świat, o czym wtedy nie miałem pojęcia. Ale za to od dzieciństwa ocierałem się o Wielką Politykę. Miałem 10 lat, kiedy w Dąbrowie Górniczej witałem przywódcę ZSRR Chruszczowa, jadącego z Gomułką i Gierkiem wielkim samochodem, ktoś trzymał mnie na ramionach, machałem biało-czerwoną chorągiewką.
Z Aleksandrem Zawadzkim , agentem NKWD i przewodniczącym Rady Państwa PRL rozmawiałem osobiście, kiedy przyjechał otwierać szpital dziecięcy na moim osiedlu w Dąbrowie Górniczej. Siedziałem na słupku ogrodzenia, żeby go lepiej widzieć. Fidela Castro spotkałem w czasie studiów, kiedy przyjechał do Krakowa i zagrał w piłkę ręczną z zawodnikami Wisły, żeby pokazać amerykańskim imperialistom, że wcale nie jest chory, jak pisali.
Z Wojciechem Jaruzelskim, który odwiedził Tarnów, gdy był prezydentem RP, nie rozmawiałem. Zadowoliłem się udziałem w manifestacji KPN (Konfederacja Polski Niepodległej).
Kiedy Gierek z Jaroszewiczem wymyślili województwo tarnowskie, zostałem tu wysłany do wojewódzkiego oddziału Dziennika, bo byłem najmłodszy w redakcji i bezżenny, podczas gdy inni opierali się. Miałem pojechać na rok, zostałem do dziś, bo zauważyłem, że w Lasach Wierzchosławickich są fajne stawy, a na nich mnóstwo ciekawego ptactwa, więc nie warto się stąd ruszać, choć władza próbowała mnie wykurzyć. A teraz jestem w magazynie niezależnym „Tarnów.in” i schlebiam sobie i innym, że jest mi z tym do twarzy…(Zyg)
Alik. Ma jeszcze nazwisko, Mahmudow, coś jak nasz Kowalski, ale powszechnie znany jest w Dębicy i okolicy jako Alik właśnie. Był sobie jeszcze Związek Radziecki jako taki, istniał Układ Warszawski, a w lasach w Żdżarach w gminie Czarna – jedyna w tej części Polski wojskowa baza radziecka. Akurat tędy przejeżdżałem, myślę, zajrzę, może mnie nie wyrzucą? Na jakimś materacu opartym o pochyłą brzozę wypoczywał żołnierz, zameldowałem mu, że jestem polskim dziennikarzem i chciałbym z dowódcą. Zakręcił korbką telefonu, zawieszonego na gałęzi drzewa. Mówi, że jest polskim dziennikarzem. Wpuścić. Tak poznałem porucznika Alika Mahmudowa, Azera z Baku, który był tłumaczem w mojej rozmowie. Przeszedł niezwykłe koleje losu: zdezerterował z jednostki, kiedy wojska radzieckie opuszczały Polskę, ukrywał się, był poszukiwany przez polskie i rosyjskie służby, odesłano go na granicę z Ukrainą, ale wrócił, bo miał paszport ZSRR, a wtedy takie państwo już nie istniało. Przez 13 lat czekał na polskie obywatelstwo. Obecnie jest katolikiem i Polakiem, ojcem dwojga dzieci i niedawno, po 25 latach nieobecności odwiedził rodzinne Baku. Niezwykła historia, warta filmu dokumentalnego. Dzieje Alika opisałem w książce „Sowieci do domu! Relacje z bazy radzieckiej w Żdżarach”.
Bojan Stanisław z Królówki w gminie Nowy Wiśnicz. Jesienią 1981 roku w Królówce objawił się cud: pod ramieniem krzyża wyrosła Głowa Chrystusa. Pojechałem do cudu ze znajomym posiadaczem trabanta i panią Wandzią, która na tę ekskursję wybrała najlepsze ciuchy i zrobiła sobie trwałą u fryzjera. Wieść o cudzie rozeszła się szeroko po okolicy, przyjeżdżali ludzie z całej Polski, niektórzy wkładali karteczki do szczeliny krzyża z prośbami. A pan Giemza opowiadał, że coś się pewnie wydarzy, bo przed drugą wojną też się działy tu cuda, i sprzedawał mokre jeszcze, świeżo wywołane zdjęcia krzyża z Cudem. Pewnej nocy, już w stanie wojennym, w całej Królówce pogasło światło, a kiedy rano mieszkańcy wstali i poszli pod krzyż, zauważyli, że cudu już nie ma. Napisałem o tym („Pokazało się w listopadzie”) reportaż do Dziennika i władza śmiertelnie się obraziła – to my robimy wszystko, żeby to usunąć i uspokoić nastroje, a wy nam robicie wbrew – usłyszałem od Jana Karkowskiego, który po Szymkowiakowej Eleonorze (patrz: „Szymkowiak”) objął funkcję sekretarza propagandy. Cud, nawiasem mówiąc, okazał się być rodzajem huby – uszaka bzowego, ale nastroje jesienią 1981 były takie, że ludzie łatwo ulegali histerii.
Charon, czyli Józef Nytko. Jechałem moim toczydełkiem – maluchem do Tuchowa w jakiejś mało istotnej sprawie, kiedy nagle z kamiennej drogi pośród łanów dojrzałego zboża – a był środek lipca – wynurzył się z hurgotem niezwykły pojazd, ciągnięty przez dwa ciemne konie, z jego bardziej niezwykłym woźnicą: siedział wysoko na zydlu, ubrany w ciemny frak, w ciemnym cylindrze i białych rękawiczkach. Powoził przystrojonym w fiolety, przeszklonym karawanem. Oczywiście, z podróży do Tuchowa zrezygnowałem, zajechałem mu drogę i tak poznałem Józefa Nytkę, na co dzień mleczarza, a w soboty zamieniającego się, jak go nazwałem, w Charona, odwożącego ludzi z tych stron na Drugi Brzeg. Zaprzyjaźniliśmy się, bywałem w jego gospodarstwie, gdzie wiosną robił wrażenie ten karawan, stojący w kwitnącym sadzie jabłoniowym, jak memento. Był bohaterem dokumentu w TVP, a Paweł Sroka z Radia Kraków zrobił interesujący radiowy reportaż na Festiwal w Berlinie.
Dudek Czesław. – Wojna! Przyjeżdżaj! – usłyszałem pełen emocji głos w słuchawce. To dzwonił wieloletni naczelnik Tuchowa, major rezerwy Czesław Dudek, informując o planowanych manewrach „Dunajec 79”, które miały sprawdzić z jednej strony sprawność komandosów, dopiero co utworzonej jednostki wojskowej, z drugiej – możliwości obrony przed dywersją w takim jak Tuchów miasteczku. Dla Dudka było to nie lada wyzwanie. Przeciwko siedmiu komandosom, którzy mieli wysadzić w powietrze najważniejsze obiekty (zostawiając karteczkę z napisem „obiekt zniszczony”) major rzucił całe swoje wojsko, obronę cywilną z miasteczka i gminy. Czuwali dzień i noc, ochraniając piekarnię, masarnię, GS, ratusz i most na Białej. Żeby zapewnić ład i bezpieczeństwo, kazał aresztować wszystkie miejscowe prostytutki (w liczbie dwóch, Tuchów jako małe, 5-tysięczne wtedy miasteczko dysponował tylko dwiema ladacznicami). Pierwszego komandosa wypatrzyła stara Augustynka, kiedy wracała z chrustem z lasu. Akurat lądował na jej poletku koniczyny. „Jezusie, Maryjo, Niemcy we wsi!”, wrzasnęła, bo okupację pamiętała doskonale. I rzuciła się do budynku straży pożarnej. Strażacy zamierzali pojechać po komandosa wozem, ale nie mieli paliwa, takie były czasy, więc wóz do koniczyny dopchali i aresztowali dywersanta. Potem już szło jak z płatka, obrona cywilna Tuchowa triumfowała, pułkownik Rozłubirski, twórca Czerwonych Beretów, wściekły. – Jak mogliście się dać tej cywilbandzie. – Tylko nie cywilbanda, bo będę musiał pana zastrzelić – odparował Dudek.
Ekiel Czesław. Do Wilkowiska koło Limanowej przygnała mnie wiadomość, że mieszka tu, w stogu słomy, pewien starszy człowiek. Byłem tam: miał na samej górze zrobione dwa małe pokoiki, w walizeczce trzymał niezbędne przedmioty, mył się w pobliskim strumieniu, a odświętne ubranie na niedzielną mszę trzymał w specjalnej szafce. Resztę dnia spędzał, wędrując po rozległej okolicy. Był jak posłaniec: wiedział komu ocieliła się krowa, kto ma konia do sprzedania i za ile. Pierwsza żywa, mówiona gazeta wiejska… I tak zima – lato, a wszystko przez to, że pokłócił się z synem, mieszkającym niedaleko, w pięknym obszernym domu. Oto, co znaczy chłopski upór!
Fujor Stefan zwany człowiekiem z bocianiego gniazda. W Kochanówce w gminie Dębica wyłaził, pokłócony z żoną, na wielki dąb, gdzie kiedyś bociany zbudowały gniazdo. Ważyło chyba ponad tonę, ale ptaki go już nie zamieszkiwały. Pan Stefan wylegiwał się tu do słonka i bardzo sobie chwalił to miejsce. Wyłaził z niego, kiedy dogasał już dzień.
Golba Leszek. Bardzo ważna postać w tarnowskim KPN (Konfederacji Polski Niepodległej Leszka Moczulskiego). W gabinecie cieni przeznaczony na ministra spraw wewnętrznych. Ze względu na awanturnicze usposobienie i wiodącą rolę, jaką odgrywała wtedy (początek lat 90.) w polityce KPN, bardzo go się wszyscy bali, w tym także prokuratura i policja. Był posłem, znanym z tzw. akcji bezpośrednich, w tym m.in. okupacji bazy wojsk radzieckich w Żdżarach (pod hasłem „Sowieci do domu”) i tygodnika Temi. Stracił na znaczeniu, gdy wdał się w jakąś rozróbę w nocnym klubie, a potem jeszcze KPN poniosła wyborczą porażkę i słuch po nim zaginął.
Harafowie z Jastrzębi. Dwaj bracia, obaj starzy kawalerowie. Bolesław ponad 90-letni, Tadeusz młodszy, miał 76 lat. Na powale data zbudowania chałupy: rok 1864. Rodzinny dom zbudowany w czasach Powstania Styczniowego! Mimo podeszłego wieku uganiali się jeszcze za koniem przy orce, zbierali zboże z pola i siano z łąki. Podarowali mi rocznik „Prawdy”, tygodnika katolickiego z czasów I wojny i do dziś go trzymam jak relikwię. Napisałem o nich „Balladę o Braciach Harafach”, zainteresował się tematem program rolny TVP i nakręcili półgodzinny dokument o tych niezwykłych ludziach.
Iwasiuk z dębu. Gdybym miał ułożyć ranking Ludzi Mieszkających Inaczej, zapewne znalazłby w nim miejsce także pan Bronisław z Głobikowej. W dębie na jego obejściu mieściła się wielka dziupla, pan Bronek uporządkował wnętrze i urządził warsztacik. Czasami tu sypiał, bo twierdził, że powietrze w środku drzewa zdrowsze niż to na zewnątrz…
Jończyk Pafnucy, kłusownik z Bolesławia. – Pafnucy, przynieś no tam trzy piwa! – zawołał ktoś od stolika w geesowskiej restauracji w centrum Bolesławia, gdzie w rogu, przy szatni, stały końskie baty, barmanka była cycatą blondynką, a Pafnucy kłusownikiem. Taki klimat końca lat 70. minionego stulecia. I to imię, niezwykle oryginalne, zaintrygowało mnie tego stopnia, że namówiłem go na rozmowę, na co zresztą ochoczo przystał, opowiadając ze szczegółami o swojej kłusowniczej robocie. – A co tam, i tak wszyscy wiedzą, czym się zajmuję , choć nikt nigdy mnie jeszcze nie przyłapał. Wyszła z tego dość interesująca historia o chłopie niemal dwumetrowej postury w wysokiej czapie, sumiastych wąsach i kożuchu z baraniej skóry. Wyglądał jak stary szlachciura, a sprzęt do kłusowania sam sobie przysposabiał. Miał jedną zasadę: nigdy nie pozyskiwał, jak mawiał, zwierzyny kiedy ta spodziewała się lub już miała młode, czym się odróżniał od kłusowników pospolitych. – Jestem jak myśliwy, tyle, że niezrzeszony. Ja o moją zwierzynę dbam, dokarmiam, więc muszę mieć jakiś pożytek. I dodawał, że skoro zwierzyna w stanie wolnym jest własnością Skarbu Państwa, a on jest tego państwa obywatelem i łoży na ten Skarb, to ma do tej zwierzyny pełne prawo.
Kiełbasa Jan z Woli Rzędzińskiej. Jeszcze w listopadzie 1981 zamówiliśmy pana Bajorka z Gromnika, najlepszego masarza w okolicy, z niemałym trudem – takie czasy – kupiliśmy czosnek do kiełbas, załatwiliśmy jelita do tychże, zakupiliśmy u pana Kiełbasy, hodowcy trzody chlewnej, dorodnego świniaka. A tu masz, Jaruzelski ogłasza stan wojenny, godzina milicyjna, patrole i tym podobne. Na świniobicie umówieni byliśmy 19 grudnia, by zdążyć przed świętami, bo wędliny i mięso były, a raczej ich nie było – na kartki… Na szczęście masarz dopisał, choć spóźnił się nieco, z powodu tej godziny milicyjnej. Musieliśmy cały proceder przyspieszyć. Do masarskiego śniadania – jajecznicy na móżdżku, zasiadaliśmy przy odrobinie bimbru z buraków, upędzonego przez synów pana Jana w parniku: pędzili wszyscy, bo Jaruzelski pozwolił na jedną butelkę kartkowej wódki na miesiąc. – Takie pijecie? – zdziwił się pan Kiełbasa – Staszek oślepł od tego… Szczęśliwie jednak wzrok zachowaliśmy i w ostatniej chwili, tuż przed godziną milicyjną o 22, kiedy już poruszać się nie wolno było, wracaliśmy do Tarnowa, a z bagażnika samochodu unosił się zapach wędzonych pyszności…
Lemek, kominiarz z Tarnowa. Jakoś zniknął mi z oczu pan Lemek, który wyróżniał się od innych w branży tym, że nosił z fantazją nie kominiarski beret, jak inni, lecz wysoki czarny cylinder, co przydawało mu malowniczości. Potrafił też zajmująco opowiadać o tajnikach swego fachu: operował głównie w centrum miasta, gdzie jeszcze zachowały się piece kaflowe. Ale widać ich coraz mniej, bo i kominiarzy już nie widuję w tych stronach. Chyba ginący zawód.
Łącki Franciszek z Kąśnej Dolnej. Przed wojną był fornalem od koni u ostatniego właściciela dworku w Kąśnej, pana Jerzego Nowaka. Zbudował solidny dom, z okien którego przykro było patrzeć na marniejące park i dwór, które niegdyś należały do samego Ignacego Jana Paderewskiego. Nie spodziewałem się, że opublikowany w 1984 roku reportaż w Dzienniku Polskim – ,,Dzieje powszechne Franciszka i Józefy Łąckich” wywoła taką wściekłość u emerytowanego pułkownika Ludowego Wojska Polskiego Edwarda Krawca z Nowej Huty. Wysłał on w tej sprawie listy do „Żołnierza Wolności”, gazety partyjnego betonu i „Trybuny Ludu” – organu Komitetu Centralnego PZPR. A tam, na 3 stronie pt. ,,Problemy kraju” zajął się mną – na całej stronie! – niejaki Bilski, kierownik działu rolnego gazety, pouczając, że nie powinienem pisać dobrze o byłym dziedzicu, bo to byli ludzie źli i gnębili prosty lud. Z armaty do komara! Mój los w zawodzie wisiał na włosku, bo dopatrywano się jakiejś ideologicznej dywersji. Argument, że akurat pan Nowak ludu nie gnębił, jakoś nie znalazł posłuchu. Na szczęście rozeszło się po kościach, bo wziął mój tekst w obronę nie byle kto, sam Stanisław Opałko, członek Biura Politycznego KC PZPR i powiedział towarzyszom, że mają dać mi spokój, za co mu byłem wdzięczny.
Mazur Edward. Jak to trzeba mieć czasem dziennikarskie szczęście! Gdybym bodaj pół godziny później trafił do urzędu gminy w Szerzynach, pewnie bym na pana Mazura z Czermnej, ostatniego w regionie księgonosza, nie trafił. Chłop na schwał, w wojskowym plecaku po ojcu niósł książki do wypożyczenia dla urzędniczek i urzędników. W każdy wtorek. Miał ich w domu jeszcze po dziadku i ojcu, kilkaset, a i sam dokupował w miarę możliwości. Chodząca biblioteka, ostatni, który prowadził ruchomą, prywatną zupełnie wypożyczalnię.
Opałko Stanisław. Opowiadał mi, jak zasiadał w specjalnej komisji, powołanej do wyjaśnienia afery „Żelazo” – bandyckich kradzieży dokonywanych na Zachodzie przez polską esbecką szajkę – złota i biżuterii, sprzedawanych potem lub ofiarowanych prominentnym towarzyszom. Bał się z powodu wiedzy, jaką posiadł i ochroniarz odprowadzał go pod sam próg domu. Potem, gdy PZPR przestała istnieć, odwiedził mnie w Temi, gdzie byłem naczelnym – z pamiętnikami, publikowałem ich fragmenty, a były tam rzeczy ciekawe, kawał nieznanej historii „Azotów”. Tej nieoficjalnej. Niestety, ktoś z rodziny zaprotestował przeciwko publikacji i zmusił mnie do ich oddania. Szkoda…
Piotrowski Józef. Sołtys Lipnicy Murowanej. To on wymyślił, w 1957 roku, konkurs palm wielkanocnych ku utrapieniu władzy, która jak mogła, tak starała się przeszkadzać w jego organizacji. Był wielce przywiązanym do swojej małej ojczyzny lokalnym patriotą, jakich już chyba nie ma. Ludowy poeta, napisał słynny poemat o powstaniu Lipnicy, recytowany przezeń w każdą Niedzielę Palmową przez kilkadziesiąt lat.
Recer Józef. W Tarnowie wołano za nim „Kiepura”, co go bardzo złościło, a brało stąd, że ten przybysz z okolic Lwowa chadzał po podwórkach i śpiewał lwowskie kuplety, akompaniując sobie na mandolinie. Na co dzień był zbieraczem makulatury, o znajomość z nim bardzo zabiegano, bo za tę makulaturę dostawał w punkcie skupu papier toaletowy, towar bardziej deficytowy niż szynka. Kiedyś przyniósł nam do redakcji taki w różowym kolorze, rzecz zupełnie zjawiskowa w tamtych ponurych latach. – Amerykański! – dodał z dumą.
Szymkowiak Eleonora. Kiedyś „szycha”, w Komitecie Wojewódzkim PZPR sekretarz propagandy. Podlegała jej prasa i to ona wzywała na cotygodniowe nasiadówki dziennikarzy, które nazwałem „wywiadówkami”. Dyktowała o czym należy pisać i podsumowywała, co kto napisał w poprzednim. Intelektualna miernota, wytrzasnęli ją z jakiegoś MPK w Dębicy. Kobieta, która potrafiła w jednym zdaniu używać liczby mnogo-pojedynczej, zwracając się do jednej i tej samej osoby. Groteska! – A coście tam znowu napisał? – zwracała się do mnie i nigdy nie wróżyło to nic dobrego. Dążyła za wszelką cenę, żeby mnie z Tarnowa usunąć i pewnie by w końcu dopięła swego, gdyby nie powiał Wiatr Historii i nastąpiły nagłe zmiany, kiedy to zmuszono ją do odejścia. Potwierdziło się porzekadło: ,,dłużej dziennikarza niż sekretarza”, ale kosztowało mnie to sporo nerwów.
Ściborowicz Stefan. Był słynnym fryzjerem w Zakliczynie, znanym z wielu pasji. Jedną z nich był teatr: grywał w najróżniejszych sztukach, prezentowanych tutejszej publiczności w sali kinowej ratusza. W jednej z nich wystąpił z panią Janiną Lejko, kierowniczką miejscowego urzędu stanu cywilnego. Miała jakąś złość do pana Stefana, bo, wcielając się w zazdrosną żonę, przywaliła mu tak mocno, że omal nie upadł. – No co ty, Jasia? – zapytał zdumiony za kulisami. – A tak mnie jakoś, Stefciu, poniosło dzisiaj… Znano go także stąd, że był jednym z trzech w Polsce właścicielem chihuahua, najmniejszego psa świata, którego chował do kieszeni, gdy wychodził z nim na spacer.
Wartel Rodolph z AFP w Orleanie. Zaprzyjaźniony dziennikarz z Agencji France Presse z Orleanu. Na początku lat 90. rząd francuski ufundował specjalne szkolenie dla przyszłych samorządowców z Tarnowa, byłem tam w charakterze tłumacza, a na czele delegacji stał niezapomniany pan Antoni Bahr, założyciel i szef WKO, Wojewódzkiego Komitetu Obywatelskiego. Późniejsi prezydenci Tarnowa: Bień, Sasak, Ciepiela, wielu radnych I kadencji to właśnie uczestnicy takiego szkolenia.
Żurawiecka Maria. Sobotni, późny wieczór. Listopad. Za oknami redakcji siąpi, jak to w listopadzie. Siedzę i kończę jeden z reportaży z głębokiej prowincji. Telefon. O tej porze? Dochodziła dwudziesta druga. – Tu Żurawiecka – przedstawiła się pani Maria, legendarna kierowniczka równie legendarnego Bristolu. – Dzwonię, bo tak późno, a pan pewnie pisze coś jeszcze, bo światełko się świeci. Poślę coś Stanisławem… „Poślę Stanisławem” – co za piękne, już zupełnie zapomniane określenie! Za chwilę czyjeś kroki po drewnianych schodach. Wchodzi Stanisław, bristolowy cieć z nieodłączną czapką firmową i niesie gorący barszczyk z pasztecikiem i osobno „małe co nieco”. Ech, gdzież są tamte obyczaje… Kiedy dochodziła 23, pani Maria opuszczała placówkę i odbywał się wtedy niezmienny rytuał: najpierw wychodził Stanisław, łapał taksówkę, rozpościerał wielki parasol nad głową Szefowej, otwierał drzwi i pani Maria odjeżdżała do domu. Ślad po dawnych czasach. Któż tak teraz odjeżdża?
Fot. Artur Gawle