„Zostawiam Tarnów w dobrej kondycji i rozwoju, wygodnym do życia i dobrym do zamieszkania” – oświadczył niedawno na antenie diecezjalnej rozgłośni RDN Małopolska Roman Ciepiela. Abstrahując od kontrowersyjności stwierdzenia ustępującego prezydenta, iż miasto znajduje się w najlepszym okresie rozwoju, jednego możemy być pewni. Będzie w jeszcze lepszym. A o to ma się zatroszczyć któryś z dwójki pretendentów do objęcia najważniejszego krzesła w grodzie nad Białą. Mowa o Jakubie Kwaśnym i Henryku Łabędziu. Jednego z nich tarnowski suweren wybierze jako swojego przywódcę na najbliższe pięciolecie.
Miasto po kampanii powoli wraca do normalności. Z płotów, ogrodzeń i siatek zniknęły prawie wszystkie banery tych, którzy chcieli dobra mieszkańców. Już tylko najwierniejsi sztabowcy Kwaśnego i Łabędzia nagabują do wzięcia ulotki, uściśnięcia dłoni czy zrobienia pamiątkowego selfie. Daremnie natomiast szukać sposobności do przegryzienia gorzkiej rzeczywistości krówką, tudzież przepicia żurem zamkniętym plastikowej butelce, czego mieliśmy pod dostatkiem jeszcze kilkanaście dni temu. Limizuny z VIP-ami, w których słońcu ogrzewali się kandydaci, odjechały w siną dal.
Na ringu pozostali wyłącznie obaj bohaterowie wyborczej dogrywki. A wraz z nimi obietnice, którymi przez ostatnie tygodnie kokietowali kochany elektorat.
Hołubce na Titanicu
Umówmy się, że samorządowa kampania wyborcza w Tarnowie nie porywała. Daleko było jej do temperatury tej, którą mogliśmy obserwować choćby w sąsiednim Krakowie, gdzie kandydaci szli niemal dosłownie „na noże”. U nas było jakoś tak grzecznie, uładzenie, słodko, miło i malinowo. Szczytem perwersji stawało się zdarcie banera, precyzyjne wycięcie rywalowi skalpelem oczu czy dorysowanie komuś wąsów na plakacie. Hejt był zjawiskiem równie marginalnym, co tłamszonym w zarodku w imię idei „czystej kampanii”, jak by to nie brzmiało.
Debaty, które miały wnieść jakiś powiew świeżości, z czasem zaczęły już nużyć samych kandydatów, którzy niczym mantrę musieli powtarzać, jak poradzą sobie z kwestią wyludnianiem się miasta, kupowaniem biletów w jedną stronę przez młodzież wyjeżdżającą na studia czy ściągnięciem nad Białą inwestorów. I tylko w kategoriach chęci rozbicia medialnej nudy trzeba traktować wzajemnie zadawane sobie przez kandydatów pytania o obecność na teatralnej widowni, wysokość zarobków czy ilość złotych medali zdobytych przez żużlowców.
Ktoś, kto liczył na rzeczową dyskusję o rzeczywistych problemach, z którymi musi się zmierzyć gasnący w oczach Tarnów, musiał obejść się smakiem. Na pocieszenie dostał przynajmniej nadzieję. Nadzieję w postaci deklaracji wyborczych, które najchętniej własną krwią podpisaliby kandydaci na prezydenta. A wcześniej także dwudziestka trójka szczęśliwców, która już wkrótce zajmie eksponowane, rajcowskie miejsca w Sali Lustrzanej.
Czy to naprawdę najważniejszy problem?
Zewnętrzny obserwator tarnowskiej walki o tron mógłby dojść do jednego, ciekawego wniosku. Otóż problemem, który należałoby rozwiązać niemal w pierwszej kolejności, jest… remont stadionu żużlowego w Mościcach. „Stadio de la Gruz” bardzo inspirował. Jakub Kwaśny w tym celu specjalnie pojechał do Warszawy i dopóty – w towarzystwie posła Piotra Górnikiewicza – nagabywał ministra sportu Sławomira Nitrasa, aż ten uległ i obiecał pieniądze. Pikuś, że zapomniał dodać, kiedy je przekaże i na ile hojna okaże się ministerialna skarbonka. Jego rywal – Henryk Łabędź – wolałby oprzeć się na dotacjach i odbudowywać niedoszłą motoarenę etapami oraz oprzeć finansowanie inwestycji na pieniądzach z sejmiku. Tu już mamy konkret. Za pośrednictwem marszałka Józefa Gawrona sekcja żużlowa dostała pół miliona złotych na kroplówkę gwarantującą przeżycie flagowej sekcji sportowej Tarnowie.
W tym wszystkim jednak brakło porządnej dyskusji o pieniądzach na sport młodzieżowy, na wspieranie innych dyscyplin poza truizmem, że trzeba zwiększyć udział miasta w tej kwestii. Jak to wyglądało do tej pory, najwięcej mogliby powiedzieć wspomniani Jakub Kwaśny i Piotr Górnikiewicz, którzy od kuchni przez ostatnią kadencję obserwowali troskę o tę sprawę. Przede wszystkim Romana Ciepieli.
A w Arenie Jaskółka Tarnów, wystawionej za kasę lokalnego podatnika, najczęściej hula wiatr…
Kultura? No, jest coś takiego…
To fajnie, że Henryk Łąbędź posiada w swej bibliotece 10 tysięcy książek, które czyta. I super, że brat Jakuba Kwaśnego jest znanym aktorem. I dusza się raduje na myśl o planach nakręcenia filmu, którego bohaterem byłby Jan Szczepanik, nasza eksportowa duma.
A teraz wróćmy na ziemię. I przypomnijmy sobie rozpaczliwy transparent powiewający nad tarnowskim teatrem z fragmentem „Inwokacji” wyjętej z „Pana Tadeusza”. I najlepiej byłoby tarnowską scenę podrzucić marszałkowi województwa, żeby na nią łożył. Jak łoży na Centrum Sztuki Mościce, w którym przynajmniej coś się dzieje. Popatrzmy, jak taktyką salami obcina się budżety na „Talię” czy „Tarnowską Nagrodę Filmową”.
Biblioteka? Nie wszyscy kandydaci na prezydenta wiedzą, gdzie jest. Był kiedyś świetlany pomysł budowy mediateki. Takiej zapierającej dech i budzącej zazdrość. Co prawda niekoniecznie z książkami, bo któryś z lokalnych decydentów po wizycie na Wyspach Brytyjskich stwierdził, że widział książnicę, w której… nie było tradycyjnych książek. Takich drukowanych czcionką.
Z pomysłów na przyszłość? Odnotowałem jeden: należy wybudować bibliotekę, ale z parkingiem. Koniecznie z parkingiem.
A tak w ogóle, to można odnieść wrażenie, że skarbnik miasta byłby człowiekiem wniebowziętym, gdyby z budżetu wyrzucić paragrafy z dotowania kultury. Marka perły renesansu broni się wszak sama…
Inwestorzy, miejsca pracy, kasa, eldorado
Inwestor, rzecz święta. Trzeba na niego chuchać i dmuchać, żeby się nie przeziębił, bo nie stworzy nowych miejsc pracy i pójdzie za miedzę. Do Skrzyszowa czy Wojnicza. No to wypada go czymś zachęcić. Niby wszystko jest. Dobre skomunikowanie, jakiś uzbrojony areał. To, gdzie jest pech? Może w drodze krzyżowej, którą musi każdy przejść przez magistrat, by uzyskać potrzebne pieczątki i zezwolenia. Ten rozbity mur z hasłem „Nie da się” daje do myślenia. Także na przyszłość. Żeby „Się dało”.
Podziwiać jednomyślność kandydatów. Trzeba uprościć procedury. O, antidotum będzie też wybudowanie trzeciego zjazdu z autostrady. I fatum zniknie, ale najważniejsze, że ziarno zostało posiane. Jest jasna deklaracja, że chcemy pozyskiwać inwestorów, a nie ich przepędzać. I jeszcze skroić pod ich potrzeby kształcenie w Tarnowie, tak na poziomie szkół średnich, jak i – miejmy nadzieję – wkrótce uniwersyteckim. Na początek wystarczy.
Życie codzienne w „Najlepszym okresie rozwoju”
Kampania ma to do siebie, że jak ognia unika się tematów niewygodnych. A takowych w Tarnowie nie brakuje. Co z remontami dróg, co z budżetem obywatelskim, co z komunikacją miejską, co z podatkami, co z cenami za wywóz śmieci, czy podwyżki za wodę to dopiero początek? Zapowiadane otwarcie lodówki z zamrożonymi projektami sytuacji nie zmieni. Dwanaście deklaracji też.
Ostatnie pięć lat to podjazdowa wojna prezydenta z radą i robienie sobie „po złości”, mimo szumnych deklaracji o współpracy. Mało kto pamięta o sojuszu Koalicji Obywatelskiej z Naszym Miastem Tarnów, które miało być modelowym małżeństwem samorządowy. A nawet do nocy poślubnej nie doszło. I teraz też mieszkańcy mogą mieć podniesione ciśnienie z powodu potencjalnego tarnowskiego duopolu. Wygrywa Henryk Łabędź, może mieć przeciw sobie radę złożoną w większości z przedstawicieli Koalicji Obywatelskiej i NMT. Wygrywa Jakub Kwaśny. Ma za sobą radę, ale w sejmiku, gdzie dzieli się największe pieniądze, rządzi samodzielnie Prawo i Sprawiedliwość, ale nie bądźmy defetystami, bo jest głęboka wola współpracy.
Jest światełko w tunelu. Prezydent, kto by nim nie był, będzie słuchał opinii mieszkańców. Jakuba Kwaśnego spotkamy na ulicach, gdy będzie wsłuchiwał się w bolączki tarnowian. Do gabinetu Henryka Łabędzia, który pierwszy rok chce pracować — sorry, służyć mieszkańcom — całkowicie za darmo, będzie prowadził czerwony dywan.