– Kraciasty, powiadasz. Skądże wzięło się to barwne określenie?
– Ten jego ubiór… Trudno, żeby nie rzucił się w oczy. Nobliwa kawiarnia, eleganckie towarzystwo. A ten tu siedział, nonszalancko rozparty, w szokująco kraciastej, kolorowej aż kłuło w oczy marynarce i takichże spodniach. Ledwie go ujrzałem i zaraz nazwałem go w myślach tak właśnie: Kraciastym . I tak już pozostał w moich wspomnieniach. A spotkałem go, najzupełniej przypadkowo, przed kilkoma laty.
– Rozmawialiście ze sobą?
– Nie inaczej. W pewnym momencie kelner podszedł do naszego stolika i przyniósł cztery lampki koniaku. Zaskoczyło mnie to, bo nie zamawiałem. ”To od tego tam pana”- powiedział, wskazując dyskretnie na Kraciastego. Zaprosiłem pięknisia do stolika, spodziewając się wyjaśnień.
– I doczekałeś się ich?
– Oczywiście. Kraciasty był wielce rozmowny i przypomniał mi pewną sytuację sprzed wielu lat, o której już dawno zapomniałem byłem.
– Cóż to za sytuacja? Płonę z ciekawości.
– Dawne czasy, kiedy Kraciasty nie był jeszcze Kraciastym i nosił się zwyczajnie, jak wszyscy jego pokroju: na codzień, w robocie, waciak i walonki. Czyli robocza kurtka i buciory z gumy i filcu. Był jakimś budowlańcem, a tacy zawsze potrzebowali cementu. Tego zaś notorycznie brakowało. Dystrybucja polegała na tym, że trafiał on do spółdzielni, która zajmowała się rozdzielnictwem. Pracowałem wtedy w Cechu Rzemiosł Różnych, który te spółdzielnie zrzeszał. I tak Kraciasty trafił do nas…
– Po ten cement?
– Po cement. Mój pracownik wypisał mu słowie ”jedna tona”, i z tym papierkiem miał się zgłosić do spółdzielni po odbiór. Ale najpierw trafił do mnie.”Panie magistrze, niechże mi ten pracownik nie pisze „jedna”, słowem, tylko cyfrą.1 tona. To lepiej wygląda”. Nalegał, więc w końcu zmieniliśmy tę dyspozycję na taką jak chciał…
– I co było potem?
– Właśnie o tym dowiedziałem się od Kraciastego przy okazji tego niecodziennego spotkania w kawiarni . Opowiedział mi, przed kilkoma laty, kiedy tamta epoka odeszła na zawsze, co z tym zrobił…
– Cóż takiego?
– Wyznał, że to „1” , na które się zgodziłem, niezbędne mu było do pewnej sprytnej sztuczki. Do tej cyfrowej jedynki dopisał bowiem jeszcze dwa zera. No i wyszło na to, że ma zezwolenie nie na 1, a na 100 ton cementu. A to już było coś! Mógł rozkręcać interes. Pojechał ze zleceniem do cementowni w Nowej Hucie, bo spółdzielnia takiego zlecenia by nie udźwignęła. „Panie magistrze- opowiadał- nawiozłem swojskiej kiełbachy, wódki dla dyrektora i dostałem ten cement!”.
– Opowiadał o tym bez żenady?
– Żenada u kogoś takiego jak on? Cieszył się raczej ze swojego sprytu. Zresztą, zrobił z tym dokumentem cos niebywałego. Rozmnożył go.
– Ooo?
– Tak! „Wziąłem ten wasz papierek do odbijaca i zrobiłem trzy takie zezwolenia, każde na 100 ton”- wyznał mi przy kawiarnianym stoliku. „Jagem wrócił do warśtatu, to się kolejka ustawiła do mnie po cement. Trochę go sprzedałem, reszta poszła na moje roboty. A miałem dużo zleceń, bo miałem cement, którego inni nie mieli”. Opowiedział mi wszystko w najdrobniejszych szczegółach. Nic dziwnego , że jego firma dobrze prosperowała.
– A ten, jak to powiedział – „odbijac” – cóż to takiego?
– Coś w rodzaju ksero, które wtedy było rzadkością. Ten człowiek nazwał to urządzenie odbijacem. Odbił sobie na nim jeszcze dwa zlecenia, po 100 ton każde . I żył!
– I co z nim potem?
– Potem, jak mi wyznał, pojechał do Ameryki. Miał za co. Pobył tam czas jakiś. Wrócił i odcinał kupony, nie tyle od sławy, co od interesu, który tak ładnie w kiepskich dla cementu czasach rozkręcił tutaj. Ameryka miała inny jeszcze wpływ na niego. To z powodu pobytu za oceanem stał się taki… kraciasty . Przywlókł stamtąd tę modę na ekstrawagancki ubiór, w którym wystąpił w tej kawiarni, zdecydowanie odstając od reszty towarzystwa.
– Pewnie przyjemnie było spotkać człowieka zadowolonego z życia?
– Owszem. Na pożegnanie powiedziałem mu: ”no to nielichy interes zrobił pan na tym, że pozwoliłem panu napisać na dokumencie ”1”, zamiast ”jedna” tona. I pan mi za to dziękuje tymi czterema koniakami?”. Roześmiał się od ucha do ucha, i tyleśmy się widzieli…