Z Otto Schierem, tarnowskim architektem i urbanistą, autorem wizjonerskich projektów dotyczących Tarnowa rozmawia Zygmunt Szych
Kiedy wygoglujemy nazwisko Otto Schier, przeczytamy informację o jakimś młodzieńcu z Berlina i jego pasjach. Znajdziemy też, po angielsku, kilka zdawkowych informacji o architekcie z Tarnowa, „przyjacielu Jana Głuszaka”. Nas interesuje nasz OTTO SCHIER, urbanista i architekt, od wielu lat związany z Tarnowem. Otto Schier (1931) pochodzi z Katowic. W latach 1953-1959 studiował architekturę na Politechnice Krakowskiej. Do Tarnowa trafił tuż po studiach, w 1959 roku. Przyjechał tu „za sercem”, jak powiada.
– Powiada pan, że wszystko zaczęło się jeszcze w przedszkolu?
– Chyba tak. Pasjami uwielbiałem układać klocki, takie drewniane, kolorowe. I pani powiedziała mojemu ojcu: „wie pan, on chyba będzie budowniczym”. Wykrakała… I tak też się stało.
– Wydoroślał pan i poszedł na architekturę.
– Jako jedyny absolwent Liceum Plastycznego Katowicach. Wszyscy inni z mojego rocznika wybrali Akademię Sztuk Pięknych.
– A potem wybrał pan Tarnów.
– Od 1959 roku do dziś. Przyjechałem tu „za sercem”, jak się kiedyś pięknie mówiło. Dostałem tu pracę w Miejskim Biurze Projektów. Miasto mnie urzekło, jak wielu innych przede mną i tych po mnie. Ale zauważyłem, że Tarnów jest jakiś taki… szary. Mocno zaniedbany. Zwłaszcza rejon Starego Miasta, samo serce średniowiecznego grodu. Rynek, perła renesansu, zamieszkały przez rozmaitej maści lumpów. To nie dodawało miastu uroku, wprost przeciwnie.
– I zamienił się pan w wizjonera.
– Można tak powiedzieć. Opracowałem projekt, wedle którego mieszkania w samym sercu miasta należałyby do artystów. Wyobraziłem sobie, że strychy tych wspaniałych kamienic będą im służyły jako atelier, na parterach kawiarnie, winiarnie w piwnicach. Rynek tętniłby życiem, przyciągając turystów dla tego osobliwego życia, pełnego uroków i smaku, jak we włoskich czy francuskich dzielnicach, gdzie żyją i tworzą artyści. Projekt spotkał się z życzliwym przyjęciem ówczesnych, powiatowych wtedy władz, województwo miało nastać dopiero po latach. Ale na przeszkodzie stanęła ówczesna infrastruktura tej dzielnicy. Na przykład ołowiane rury wodociągowe. Z tym nic nie dało się zrobić w tamtych latach. I rynek nędzniał po dawnemu…
– Według pana projektów średniowieczny Tarnów wyglądałby zupełnie inaczej.
– Owszem. Zaprojektowałem odkrycie starych murów. Mój program przewidywał wyburzenie rozmaitych nieciekawych domków i szarych, bez wyrazu kamieniczek, np. w ciągu ulic od Bracha poprzez Targową i Bernardyńską. To pozwoliłoby odsłonić stare mury i baszty. Stare Miasto nabrałoby blasku i wdzięku, byłoby w tych miejscach znacznie atrakcyjniejsze turystycznie. Mój projekt spotkał się z bardzo dobrym przyjęciem i poparciem u pani Haliny Pieńkowskiej, która była wtedy wojewódzkim konserwatorem zabytków. No i wszystko szło w dobrym kierunku…
– Ale mamy to co mamy. Banał i tę szarość jednak.
– Bo postało województwo tarnowskie i nastał wojewódzki konserwator zabytków, który mój projekt zablokował. Miało być tak jak było i tak jak jest do dziś. Szkoda.
– Odebrał pan to jako osobistą porażkę ?
– Niezupełnie. Życie jest życiem, a ja tylko projektantem. Ale szkoda mi tamtej wizji.
– Mielibyśmy miejski trolejbus?
– I tramwaj. Zaprojektowałem takie rozwiązanie, że tramwaj, w ramach MSK, Miejskiej Szybkiej Kolei kursowałby z zajezdni w Mościcach przez Szujskiego, Mickiewicza, Nowodąbrowską do obecnej Wojska Polskiego, a potem jeszcze dalej, aż do Woli Rzędzińskiej. Połączenie wielkich zakładów przemysłowych z sypialnią miasta. Tu jednak było wiele przeszkód natury technicznej. Na przykład ogródki działkowe przy Nowodąbrowskiej, których przecież zlikwidować nie można było. Rozwiązaniem miała być estakada: tramwaj jechałby górą, ponad tymi ogrodami. Zastanawialiśmy się też nad tym, by linia biegła, jak metro, pod ziemią, a wylot znajdowałby się w okolicach teatru. Tunel musiałby mieć głębokość ok. 12 metrów. Rozważany był projekt albo specjalnego jaru, albo system stosowany w górnictwie. Przy takim rozwiązaniu trzeba było wziąć pod uwagę pobliskie kamienice. Potrzebny byłby mur oporowy wzdłuż ulicy Mickiewicza.
– A trolejbus?
– Chciał go miastu ufundować pan Brzostowski, ówczesny minister rolnictwa w rządzie premiera Rakowskiego, wysoko wtedy postawiony we władzach i mający siłę przebicia. Tu jednak nie do przeskoczenia był problem z pantografem. Nie zmieściłby się np. pod wiaduktem kolejowym przy Krakowskiej.
– Był pan też projektantem wyeliminowania ruchu pojazdów z centrum.
– Już wtedy, w latach 70-tych łatwo było przewidzieć, że samochody w centrum miasta, które zbudowano w średniowieczu przecież, staną się utrapieniem. I tak też się stało i jest do dziś. Ja byłem zwolennikiem obwodnicy, która nie dopuszczałaby ruchu kołowego w ścisłym centrum. Priorytet powinien mieć człowiek, a ma samochód jednak. Obwodnicą poruszałyby się autobusy, powstałaby sieć wygodnych parkingów, skąd do centrum , do starego miasta dochodziłoby się jakieś 300-500 metrów. W planie szczegółowym przewidziano cztery szerokopasmowe, wygodne ronda, które usprawniałyby ruch pojazdów, ale to rozwiązanie wymagałoby min. przesunięcia kirkutu, żydowskiego cmentarza przy Starodąbrowskiej. Zaprotestował przeciwko temu naczelny rabin, ich religia zabrania ekshumacji. Dziś słyszę, że te małe ronda, które popowstawały są dobre, bo hamują ruch. Cóż za pokrętne tłumaczenie! Kto to widział, żeby rondo hamowało ruch? Rondo ma służyć temu, żeby ruch był płynny, swobodny, a nie żeby go hamować!
– Tereny po byłym Owintarze to już mocno zgrana karta…
– Zaprojektowałem swego czasu rozwiązanie, które uczyniłoby to miejsce bardzo atrakcyjnym. Duże rondo, hotel, rejon gdzie byłoby centrum rozrywkowe, kulturalne, handlowe, wkomponowałem w całość ten cudem ocalały komin jako szczególnego rodzaju atrakcję i historyczną pamiątkę. Niestety, nic nie da się zrobić, teren jest teraz prywatny, i tyle…