Opowieści pani Jakubowskiej
Cienie już zostały po Czerwińskich, po Sieczkowskiej, Chlewskiej, Ogrodniku z Mościc, który z kolędą chodził. Zamienili miejsca na Burku na te w niebie…
„Sery” podniosły się. Z dnia na dzień: jeszcze wczoraj jeden chodził po sześć złotych, dziś już po siedem.
Pani Zosia ma oko na wszystko. Na sery też, to wie, jakie idą tendencje: jeden ser to tyle co zarobić na dwa bilety, w te i z powrotem. Za drugi pieniądz idzie już do własnej kieszeni.
A tych kieszeni i kieszonek mają burkowiczki bez liku: pozaszywane sprytnie to tu, to tam, w rozmaitych zakamarkach. Osobna kieszonka na monety, inna, jeszcze bardziej utajniona, na banknoty. Czasem grube, jak dobry dzień, taki jak piątek.
Na serach Pora Absolutu przypada gdzieś na drugą po południu. Pakowanie serów i jajek, bo jako nie poszły dzisiaj. I zaraz potem szperanie po tych kieszonkach w różnych miejscach. To najważniejszy czas. Liczenie pieniędzy.
Pani Zosia o tej porze jest dopiero w połowie sezonu. A trwa tu od wczesnego rana. Przyjechała na Burek jako pierwsza i jako ostatnia odjedzie. Bo z kwiatami tak bywa, że już się zdaje koniec handlowania, a tu wpada nagle klient i rozgląda się za czymś ciekawym.
– Jestem tu, na Burku z kwiatami od 4 stycznia, czterdzieści pięć lat – pani Zosia dobrze pamięta tamten mroźny, styczniowy dzień, kiedy zaczynała.
Dzień pamięta, rok nie za bardzo, ale wylicza, że spędza tu już czterdziestą piątą wiosnę. Wcześniej pracowała jako konduktorka w autobusach.
Burkowicze, ci od kwiatów, mówią że Jakubowscy utrzymali pozycję. Jak byli pierwsi na placu jeszcze przed remontem, tak są pierwsi w nowiuteńkim kiosku i teraz.
– Ale klienci się odbili – narzeka pani Zosia. Te kioski trochę nas zamykają od ludzi. No i zacieki się porobiły od tych daszków, kanalizacja za blisko… Jedno co dobre, to że do piwnic już się nie chodzi z kwiatami na przechowanie, tylko w kiosku są zamykane.
Jednak ten dawniejszy Burek bardziej był ludzki. Człowiek miał kontakt z człowiekiem.
– Chociaż lekko nie było naszym. Zawiślanki jak przyjeżdżały na piątek, to spały w czwartek gdzie popadnie, a bodaj i na workach po cemencie. Aż żal było patrzeć. Ale co miały robić, musiały pilnować towaru, boby im wszystko pokradli.
Zawiślanki to te zza Wisły. Tylko cień po nich został.
Podobnie jak po tych najstarszych. Pierwszy, który przeniósł się z handlu prosto na ziemi, z towarem na workach pod parasol, był Ochalik, ten z zachodniej strony. Jakie grzyby u niego wisiały! Same prawdziwki i tylko kapelusze. Takie różne paniusie lubiły je kupować do barszczu wigilijnego.
Cienie też zostały po Czerwińskich, po Sieczkowskiej, Chlewskiej, Ogrodniku z Mościc, który z kolędą chodził. Zamienili miejsca na Burku na te w niebie.
– Miałam tu taką jedną, Werońcia się na nią wołało. Też odeszła na wieki… Dobra kobieta, ale mąż milicjant. Pił i bił. Dobrego losu nie miała, a Burek to całe jej życie.
Kwiaty trzymało się w piwnicach pod tym domem gdzie urodził się Bem. Mąż pod wieczór brał całe naręcza i tam zanosił. Do jutra rana. Piwnice wysokie, stare, chłodne, to kwiaty dobrze się trzymały.
– Dzień dobry pani Zosiu – starsza pani mija nas, kiedy siedzimy na burkowej ławeczce i gawędzimy o dawnym Burku.
– Stała klientka – mówi pani Zosia – strasznie w anturium się lubowała. Bo z dawien dawna mieliśmy tylko anturie, goździki i róże. A teraz, popatrz pan, ile tego!
Kiedy wieje zachodni wiatr, zapachy mieszają się i dochodzą aż do Wielkich Schodów. Jakby obcy kto przyjechał, to go nos sam zaprowadzi do kiosku Jakubowskich.
Pani Zosia od rana do wieczora zarządza rodzinnym interesem. Mąż, jak pani Zosia zaznacza, nie pracuje, to znaczy nie wydaje kwiatów i nie pobiera pieniędzy. Do pomocy jest jeszcze córka, a teraz i wnuczka. „Studentka!”, mówi pani Zosia z dumą.
– No, przecież odchowałam jedenaścioro dzieci! To i wnuczek doczekałam siedemnaścioro, a osiemnasty to wnuk.
Pytam o Króla Cebuli. Pod koniec lat 70-tych minionego stulecia zajmował centralne miejsce. Siedział na wielkich workach cebuli i odważał. Niewysoki, z czapką z daszkiem, która mu ciągle spadała na oczy. Zwłaszcza kiedy odważał towar…
– Aaa, ten… – pani Zosia pamięta. Ważył tak, że z kilograma robił dwa. Nie dopuścili go już potem do handlowania.
Lubią się tu wszyscy, szanują, owszem, ale bywają i kłótnie.
– Na przykład dwadzieścia lat temu jedna taka rzuciła się do mnie i ooo, szramę mam po tym do dziś. Chciała, żebym się odsunęła z moim stoiskiem o dwadzieścia centymetrów.
Niejaka Sz. wołana była „szczurek”.
– Bo szczurowała po stoiskach. Kradła, a potem szła na drugi koniec i sprzedawała jak swoje.
O Piórach ma jak najlepsze sądy.
– Co za ludzie! Żurek robią najlepszy w Polsce, na źródlanej wodzie z moich stron, nawet do Warszawy trafił – pani Zosia nie może ukryć dumy z tego, że jej znajomi, Piórowie od żurku, taką karierę zrobili, i to nawet w samej stolicy. Zabijali się ludzie o ten ich żurek i do dziś tak jest.
Różne dziwolągi się tu poniewierały. Na jedną taką mówiono Ciamcia-Ramcia. Czy to mrozy czy upały, ona zawsze w grubym płaszczu. Lubiła sobie pospać na siedząco na stole. A czasami myk! – do kontenera na śmieci, skąd wybierała resztki i naskładała tyle, że robiła się z tego porcja jarzynki. Próbowała to sprzedawać.
Inna znowu woziła ze sobą kiszkę opatuloną w Trybunę Ludu albo Gazetę Krakowską i do tego herbatka ze spirytusem. Jak odchodziła, to wieczerzała przy galerii w rynku. Kiedyś była akurat wystawa, gości się nazjeżdżało, a ta je i popija. Chuchnęła na okno wystawowe, a chuch miała dobry po tej herbatce. I wypatrzyła obraz, taki za jedenaście tysięcy.” – Rany boskie! Napaćkali tych kolorów i żeby za takie byle co tyle forsy się od ludzi domagać!” – przeżywała potem na Burku coś ze dwa tygodnie.
Czasami trzeba było interweniować, kiedy psuła się na Burku moralność.
Pewnej niedzieli, tuż po mszy w katedrze, prosto na stole jakiś ormowiec chędożył dziewuchę. W biały dzień, w świętą niedzielę! Skaranie boskie!
Innym razem pijak chciał się tu wyspać, a nóż sobie pod głowę położył, żeby nie zapomnieć w razie czego narzędzia. Pani Zosia, mimo tego noża obudziła go i kazała iść precz. I stał się cud: pijak wstał, wygramolił się i odszedł, nóż tylko sobie za pasek od spodni schował.
Dwie godziny po południu. „Sery” już się pakują, policzone grosze, koniec interesu. Pani Zosia robi sobie teraz przerwę na obiad, a potem jeszcze pobędzie tu, na pierwszym stanowisku, do zmroku nieomal.
Zygmunt Szych
fot. Artur Gawle