Tarnów wiadomości. Nie zatrzymuje ich pandemia i nie boją się spełniać marzeń. Helena i Janusz Kołton mieszkają w Tarnowie i to stąd wyjeżdżają, by eksplorować świat. O pasji do podróży, smaku termitów, oraz miłości do natury rozmawiamy kilka dni po powrocie z Kostaryki.
Przez kilkanaście dni karmiliście nas wyjątkowymi zdjęciami z wyjazdu. Konto Heleny na Instagramie tętniło życiem, ale tak się dzieje za każdym razem, gdy jesteście w jakimś ciekawym miejscu. Czy Kostaryka była częścią jakiegoś większego planu, spełniania marzeń? Nie da się ukryć, że zdecydowanie lubicie podróżować, więc może to dopiero początek dzikich miejsc w Waszym eksplorowaniu?
Helena: Na pytanie dlaczego Kostaryka, mam dwie odpowiedzi: romantyczną i przyziemną, obie tak samo prawdziwe. Zacznę od tej bliższej sercu, czyli spełnieniu nastoletniego marzenia zobaczenia świata Marquezowego Macondo z powieści Sto Lat Samotności, życia codziennego wśród palm kokosowych, w cieniu bananowców, skrzeku ar i ciężkiej duchoty tropiku. Druga odpowiedź jest brutalnie przyziemna. Kostaryka była, jako jeden z nielicznych krajów z naszej wishlisty, otwarta podczas pandemii. Skoro już o wishliście, to kolejna część pytania jest już jasna – to dopiero początek, zaczynamy się rozkręcać. Oczywiście rozkręcać o ile to możliwe, bo ja pracuję na etacie, więc ograniczenia czasowe są tutaj kluczowe, ale na szczęście nauczyliśmy się na pamięć kalendarza długich weekendów. Pandemia zatrzymała nas, może nie w miejscu, ale w Europie, przez dwa lata, ale jesteśmy pełni optymizmu, że teraz pójdzie już z górki.
Janusz: Kostaryka i w ogóle Ameryka Środkowa pojawiała się jako dalekie marzenie od lat. Pamiętam jak na którymś ze spotkań z podróżnikami w Centrum Sztuki Mościce słuchaliśmy dziewczyny, która żyła tam kilka miesięcy. Świat wydawał się tam dzikim rajem. Odległym i niedostępnym. Lubimy ruch i poznawanie świata w drodze. Tak spędziliśmy ponad dwa tygodnie podróżując stopem po Islandii i śpiąc w namiocie wielkości… trumny z dwoma wielkimi plecakami. Tutaj też postawiliśmy na różne miejsca i różne doświadczenia, żeby jak najlepiej poznać kraj, do którego jedziemy. Niestety brakło jeszcze tygodnia na wybrzeże karaibskie, ale zawsze na coś braknie czasu.
I mamy też anegdotę…
Robiąc porządki znalazłem pudełeczko, w którym miałem kilka banknotów. Mam taką słabość od dziecka, że ludzie przywożą mi pieniądze z różnych stron świata, w których nie byłem. Mam głównie egzotyczne monety, ale też kilka dziwnych banknotów z Chin, Kazachstanu i… z Kostaryki. Chyba pamiętam od kogo go dostałem, ale pewności nie mam. Notabene nowe kostarykańskie banknoty są o wiele ładniejsze.
A jak tam jest? Oczywiście pytam z perspektywy kogoś, kto oglądał zdjęcia, kiedy Wy jedliście owoce (których my nigdy nie dostaniemy w Polsce) i mogliście całymi sobą czuć to miejsce, obserwując wieloryby.
Helena: Jak tam jest… Hmmm. Przede wszystkim gorąco i soczyście zielono. Roślinność jest obłędna. To pierwsza rzecz. Nie byłam w stanie nie piszczeć z zachwytu każdego dnia nad zwykłym, codziennym kostarykańskim krajobrazem. Jadąc tam, wiadomo, może niepotrzebnie, staram się tego wyzbywać, ale jednak za każdym razem mamy jakieś oczekiwania względem miejsca. Szukamy tych widoków już zobaczonych w filmach, wykreowanych dzięki książkom, naszej wyobraźni, a w konsekwencji boimy się rozczarowania. I tutaj było podobnie jak z moją chęcią zobaczenia kwitnących pól łubinów na Islandii. Wtedy okazało się, że są po prostu wszędzie. Tak samo było z tropikalnym światem Kostaryki. Zobaczyłam jakieś dzikie zwielokrotnienie moich wyobrażeń. Interesowało mnie tam WSZYSTKO: od zapachu dżungli, po odczuwanie skrajnych upałów, soczystość i słodkość mango, jakby pochodziło prosto z raju, szyldy w wiejskich sklepach, brzęczenie owadów, ciepło oceanu, wszystko było zachwytem. Na szczęście nie da się wszystkiego przewidzieć i wyczytać.
Janusz: Kwaśny smak termitów, krokodyl w sadzawce przy polnej drodze, tukany i ary powszechne jak wróble (trochę przesadziłem). Iguana spadająca z drzewa. Przeprawa przez rzeczkę, która podczas przypływu staje się Rzeką i w której żyją krokodyle (o czym dowiedzieliśmy się już po przeprawie). Komunikacja publiczna, która nie jeździ w niedziele. O to jest ważne info. Taxi colectivo, czyli odpowiednik naszych busów. Warto pytać miejscowych o taką możliwość poruszania się.
A co stamtąd przywieźliście? Może namacalnie, ale przede wszystkim głowach?
Helena: Namacalnie to mój mąż zgryzione jak nigdy w życiu nogi przez „niewiadomoco ”, drewnianego ptaszka do kolekcji i obowiązkowy magnez, ale głowy przywieźliśmy pełne apetytu na więcej. Myślę. że w sumie też namacalnego, bo jeszcze w trakcie przesiadki do Polski sprawdzaliśmy sytuacje naszego kolejnego wymarzonego kraju, zamkniętego do tej pory na 15 spustów.
Oprócz tego odpowiedziałam sobie, w sumie dzięki przypadkowej sytuacji, co mnie najbardziej interesuje w podróżach. Zawsze z automatu odpowiadałam, że natura i jest to prawda, bo to głównie ona nas pociąga, ale moim ulubioną składową poznawania nowych miejsc jest jednak obserwowanie życia codziennego na tle natury. No i przywieźliśmy najcenniejsze, największy motor napędowy, czyli wspomnienia chwil, odczuć, pierwszych razów, które są przecież absolutnie bezcenne.
Janusz: Z Kostaryki długo będę miał w głowie ścianę zapachu i dźwięków, która towarzyszyła nam tam niezmiennie. I szybka anegdota: najgorszą rzeczą w podróży jest nikotynista. Zwłaszcza bez papierosów, albo, jak w tym przypadku, bez ognia. Pewnego wieczoru spacerowaliśmy po wsi. Przed jednym z domów siedziało małżeństwo więc podszedłem poprosić o ogień. Szukają, szukają, ja mówię, że jak nie mają to nie ma sprawy. Ale w pewnym momencie obydwoje zaczynają mówić: aqua, aqua. Myślę sobie, chyba coś poszło nie tak. Ale pani znika i wraca z ogniem, ale cały czas mówią aqua. I wtedy słyszymy zbliżający się huk. Huk ściany deszczu, która zbliża się do nas grając na dachach krytych blachą. Zdążyliśmy dobiec do przystanku. Aqua była imponująca.
A strach. Czy był? Jeśli tak to przed czym, przed wspomnianą już dzikością, czy ograniczeniami?
Helena: Ze strachem jest u nas na szczęście tak samo i to jest chyba odpowiedź, dlaczego jesteśmy idealnymi dla siebie kompanami. Nie baliśmy się niczego oprócz tego, że nas nie wpuszczą. Nie zakładamy negatywnych scenariuszy, a drobne potknięcia (czyli każde, z których wychodzimy w miarę zdrowi i żywi) traktujemy jak element całej przygody, w sumie nawet jak przyprawę. Wierzę, że wszędzie są dobrzy ludzie, a obcy dla nas świat, jeśli będziemy go traktować z szacunkiem, grać w grę na jego zasadach, będzie nam sprzyjał i tak też się stało.
Janusz: Nie za wiele myślimy o tym. Owszem byliśmy w strefie tsunami, ale zakładać, że załapiemy się na katastrofę możemy również siedząc w domu. Zagrożeniem mogłyby być bezpańskie psy, ale one raczej nam dotrzymywały towarzystwa a w dwóch przypadkach walczyły w naszej obronie.
Ale tak, był jeden lęk u mnie. Żebyśmy nie utknęli podczas przesiadki w Meksyku. Ale jak widać nie utknęliśmy 🙂
Podróż w pandemii. Wiele osób rezygnuje, zwraca bilety, woli zostać w domu. Wy odwrotnie. To odwaga, szaleństwo czy chęć poczucia wolności i zdjęcia maseczek po dotarciu na miejsce.
Helena: Nie nazwałabym tego odwagą czy szaleństwem, przynajmniej z naszej perspektywy, po prostu jeśli coś bardzo lubisz robić, to starasz się to robić, bez względu na wszystko brzmi bardzo radykalnie, więc może nie aż tak, ale staraliśmy się po prostu nie rezygnować z naszych planów. Chociaż stres był ogromny, tak naprawdę już na lotnisku w San Jose, przed sprawdzeniem, czy mamy wszystkie dokumenty dobrze wypełnione, ścisk w żołądku był okrutny.
Janusz: Z tym zdejmowaniem maseczek byłbym ostrożny. W krajach, w których byliśmy w czasie pandemii ludzie stanowczo bardziej przestrzegali obowiązku noszenia maseczek niż w Polsce. Tak samo było w Kostaryce. Widzieliśmy sytuacje, z naszego punktu widzenia, absurdalne, jak np. pan, który podjechał pod wiejski sklepik na motorze w kasku i z maseczką pod kaskiem. W 35-stopniowym upale. W Kostaryce nie ma mowy o wejściu do restauracji bez maseczki właściwie nie restauracji, bo byliśmy w jednej, ale do baru Soda, czyli kostarykańskiej odmiany barów mlecznych. Tak samo było we Włoszech czy Hiszpanii.
Co do pierwszej części pytania. Podróżowanie w pandemii z pewnością nie jest komfortowe. Covid pokrzyżował nam trochę plany w pierwszym roku i długo walczyliśmy o zwrot pieniędzy za bilety. W końcu się udało. Ale dzięki temu nauczyliśmy się, że lepiej jest kupować bilety bezpośrednio w liniach lotniczych, bo w razie problemów łatwiej wówczas odzyskać pieniądze czy zmienić termin. Zresztą teraz duże linie często proponują darmową możliwość zmiany terminu wylotu. I to jednak przy zamykających się i otwierających z dnia na dzień krajach jest jak gra w rosyjską ruletkę. Dlatego wybraliśmy kraj, który pozostawał otwarty długo i w którym zachorowania były znikome.
Czyli, jeśli pandemia nie pokrzyżuje planów, plany już są?
Helena: Tak. Najbliższa podróż będzie pod kątem szczęśliwych brzuszków, do ukochanych Włoch, a następna też będzie włoską wyprawą, ale bardziej intensywną. W ciągu roku planujemy city breaki, na pewno Amsterdam, bo to moja do tej pory ulubiona stolica i kocham jej vibe, muzea, tłok rowerów, czekoladę Tony’s Chocolonely i mamy nadzieję załapać się na pola kwitnących tulipanów. Marzy nam się też w najbliższym czasie Maroko, trzymamy rękę na pulsie jak wygląda sytuacja z granicami. A taka dłuższa i dalsza- to mamy nadzieję, że będą to Filipiny, które, póki co otworzyły granice kilka dni temu. Jeśli nie, to planów B mamy.. bardzo dużo 🙂
Rozmawiała Natalia Tryba
Fot. Helena i Janusz Kołton