Kto był ostatnim tarnowskim arystokratą, a kto strażnikiem Tory? Z kim Adam Bartosz uciekał przez wybuchem wojny w Sarajewie? Dzięki czyjemu poczuciu humoru 16-letni Paweł Sanguszko po raz pierwszy poczuł się księciem? Adam Bartosz (etnograf, dyrektor Muzeum Okręgowego z 32-letnim stażem) opowiada o kilkunastu wyjątkowych postaciach, które miały znaczący wpływ na jego życie.
Andrzej Mierzwa. Lekarz z przychodni przy ul. Wałowej. Był szefem tej placówki, a z racji lokalizacji przychodni i Muzeum był też przyjacielem wielu naszych pracowników. Znał nas bardzo dobrze, a my odwdzięczaliśmy mu się wielkim szacunkiem, ponieważ był to lekarz nadzwyczajny, który zawsze znajdował czas nie tylko dla swoich znajomych, ale i wszystkich okolicznych kloszardów. Niejednokrotnie byłem świadkiem, gdy rozmaite „elementy” o niechlujnej powierzchowności przychodziły do doktora Andrzeja Mierzwy w poszukiwaniu ratunku. Tłumaczył się zakłopotany: „Cóż ja mam robić, ja jestem lekarzem, oni są moimi pacjentami. Nawet jeśli nie mam ich w rejestrze, to przecież są to ludzie w potrzebie”, za co bardzo go ceniłem. Od wielu lat odczuwam brak i pustkę po tym niezwykle życzliwym człowieku, który był nie tylko lekarzem, ale też przyjacielem wielu ludzi w mieście.
Bergman Jerzy. Mój rówieśnik, tarnowski Żyd, jednak nie znaliśmy się w młodych latach – on chodził do technikum mechanicznego, a ja do chemicznego. W 1969 r. wyjechał z Polski, poznaliśmy się wiele lat później, gdy w 1982 r. zorganizowałem pierwszą w Polsce powojenną wystawę na temat Żydów. Wtedy już jako Jerry Bergman przyjechał do Tarnowa i rozpoczęła się nasza przyjaźń. Był wtedy korespondentem bardzo ważnych agencji fotograficznych na Zachodzie, ja za to miałem wielu znajomych w krajach socjalistycznych, które wcześniej, jako student przejechałem autostopem: Słowacja, Węgry, Rumunia, Jugosławia, znałem też tamtejsze języki. Zabierał mnie na wyprawy reporterski w charakterze pilota i towarzysza podróży. Przez wiele lat Jerry dokumentował upadający komunizm. Kiedy zaczęła się wojna w Jugosławii, jechaliśmy nocą przez most na Dunaju od strony Rumunii, jedyny samochód w środku nocy. Również w nocy, w ostatniej chwili uciekaliśmy z Sarajewa, gdzie zaczynały się walki. Jerry bardzo często odwiedza Tarnów i jest łącznikiem pomiędzy naszym miastem, a diasporą żydowską, zwłaszcza emigracją z 1968 r.
Barbara Kurczab. Kiedy ją poznałem jako świeżo zatrudniony pracownik Muzeum, a było to 40 lat temu, piastowała urząd kierownika Powiatowej Poradni Kulturalno-Oświatowej przy powiecie tarnowskim. Jej kariera pracownika kultury zaczęła się od skromnego lokalu przy ul. Nowej. Wówczas Poradnia Powiatowa bardzo aktywnie działała w terenie, współpracując mocno z Muzeum. Nie było tygodnia, żebyśmy nie wyjechali wspólnie w tzw. teren. Odwiedzaliśmy liczne ówczesne klubokawiarnie, domy kultury i inne centra w najmniejszych miejscowościach. Dzięki tym wyjazdom świetnie poznałem teren regionu tarnowskiego, późniejszego województwa. Byliśmy w każdym zakątku, gdzie działo się cokolwiek związanego ze sferą kultury, poznaliśmy wielu lokalnych działaczy kultury, twórców ludowych, mądrych księży, starych ludzi pamiętających odległe dla nas czasy. Barbara była moją przewodniczką, nauczycielką, a później, gdy powstało województwo tarnowskie, została dyrektorem Wydziału Kultury i przez długi czas była moją szefową. Wspominam ją jako kompetentną, bardzo wymagającą, ale i wyrozumiałą. Obecnie postać to trochę zapomniana, bo jest od lat na emeryturze, tym bardziej zasługuje na przypomnienie.
David Singer. Kolejny Żyd, który odegrał w moim życiu wielką rolę. To bardzo pobożny chasyd, który urodził się w dzielnicy chasydzkiej w Brooklynie, ale jego rodzina pochodzi z Tarnowa. Jego ojciec – Josef – był rabinem amerykańskiej wspólnoty chasydów z Brzeżan. Z Davidem poznał mnie ponad 20 lat temu rabin Chaskel Besser. Część rodziny Davida pochodziła z Pilzna, gdzie był zupełnie zniszczony cmentarz żydowski. Jego dziadek prosił, aby ten cmentarz odremontować, co zostało mi powierzone. Na poświęcenie cmentarza po remoncie zorganizowano wielką uroczystość, a my, nasze rodziny, odtąd staliśmy się sobie bliscy. Moja córka spędziła w tym środowisku sporo czasu, świetnie nauczyła się hebrajskiego i całego rytuału żydowskiego, ja też często ich odwiedzam, niedawno byłem na weselu jego najmłodszej córki Ryfki. David kilka razy w roku organizuje pielgrzymki chasydów do Galicji, m.in. do Tarnowa. Chasydzi zazwyczaj odwiedzają jedynie cmentarze i groby rabinów, ewentualnie ruiny synagog. On podjął się zadania nauczania Żydów historii Polski i kiedy spędzają godziny w autokarze, opowiada im o tym, jaki to piękny kraj, wspaniała historia i ludzie. To jego ogromny wkład w przybliżenie naszej kultury Żydom. Toteż na mój wniosek Minister Kultury przyznał mu prestiżową odznakę „Zasłużony dla kultury Polskiej”. David bowiem jest swoistym misjonarzem polskiej kultury wśród ortodoksyjnych Żydów, nie zawsze przychylnie myślących o naszym kraju. To dzięki niemu poznałem wiele z tradycji chasydzkiej, poznałem wielu rabinów, w tym wielkiego cudotwórcę bobove rebego Szlojme Halberstamma, który przyjął mnie w szabat w swym domu ku zdumieniu tłumu jego wyznawców.
Franek (Federico) Jachimowicz. Mieszkał przy ul. Pracy, jego rodzina posiadała gospodarkę, a tam gdzie dziś jest ul. Spadzista były ich pola. Pochodził z rodziny żydowskiej, wychował się w polu, przy koniach i krowach. Udało mu się z matką uciec przed Niemcami na wschód, kiedy wrócił do Tarnowa, nie zastał nikogo żywego. Matka powiedziała mu, żeby uciekać jak najdalej od Europy, tam gdzie nigdy nie było wojny i może nigdy jej nie będzie. Wyjechali do Argentyny. Odwiedził mnie w 1987 r. Kiedy wspomniał, ze mieszka w Buenos Aires, zawołałem: ależ to musi być pięknie miasto! Wtedy pan Federico, bo tak już wtedy się nazywał, zaproponował, żebym zadzwonił do Orbisu i zapytał ile kosztuje bilet do Buenos. Za pół godziny na stole leżało 1200 dolarów. A za kilka miesięcy na lotnisku witał mnie szofer don Federico. To była jedna z najpiękniejszych podróży, Federico na szkolnej mapie Argentyny pokazał mi gdzie ma „pola”. Okazało się, że ma tysiące hektarów na których pasie się dziesiątki tysięcy bydła. Odwiedzałem kolejno jego farmy – od środkowej Patagonii, aż po pogranicze z Boliwią. Na szczęście znam na tyle hiszpański, by móc się porozumieć, przez co włóczyłem się po różnych zakątkach, samochodem, taksówką, awionetką, a także prze kilka dni podróżowałem konno. W towarzystwie jego ogrodnika, który pochodził z Chile dotarłem i tam, aż na brzeg Pacyfiku. Tak przejechałem Amerykę w poprzek od Atlantyku po Pacyfik. Pochowany na żydowskim cmentarzu w Buenos Aires.
Głuszak Jan Dagarama. Człowiek o trudnym losie, genialny architekt, który nie skończył studiów, jednak podczas nauki zdobył liczne nagrody. Wzorując się na konstrukcji roślin, które są bardzo wytrzymałe w stosunku do swojego przekroju, stworzył koncepcję budowy wieżowców o kilometrowych wysokościach. Kilka jego projektów wywołało zainteresowanie zagranicą. Zmagał się z postępującą schizofrenią, która była też motorem jego wyobraźni, także literackiej.
Pozostawił ciekawe dzienniki, utwory literackie, jeden z nich to tom „Myśli i sny”. Był blisko związany z Muzeum, wcześniej pracował w spółdzielni inwalidów, gdzie kleił koperty, u nas był rysownikiem a z czasem portierem, którego odwiedzali dziennikarze i artyści. Ponieważ Jan bał się sam jeździec dokądkolwiek, towarzyszyłem mu, kiedy zapraszany był z wykładami. Potrzebna mu była pomoc, nie miał bowiem lewej dłoni. Mieszkał z matką na Rzędzinie, koło nasypu kolejowego, otaczało go zawsze grono młodych ludzi, ciekawych jego myśli. Wielu z nich dziś widuję, jako nobliwych mieszczan. Jankowe dozorowanie stało się z czasem uciążliwe dla Muzeum, bardziej go interesowała rozmowa z gośćmi, niżeli obowiązki pracownika. Po jakimś czasie dostał rentę i stał się tylko naszym gościem. A potem był szpital psychiatryczny, gdzie Jan w pewnym momencie „wyszedł przez okno”, które było dość wysoko. Pochowaliśmy go na cmentarzu na Rzędzinie. Została po nim bardzo ciekawa pamiątka – w ścianie Muzeum z inicjatywy Ewy Łączyńskiej-Widz zamontowano tablicę z miedzi, która grzeje. Każdy przechodząc podcieniem może ją dotknąć i zaznać odrobiny ciepła głuszakowego intelektualnego.
Janusz Bogacz. Chodziliśmy razem do szkoły, kończyliśmy wspólnie Technikum Chemiczne w Mościcach i już w czasach szkolnych bardzo się przyjaźniliśmy. Byliśmy kiedyś sprawcami, na owe czasy groźnego w skutkach wygłupu, co nas połączyło ze sobą. Janusz Bogacz skończył dziennikarstwo, później pracował jako redaktor tarnowskich Azotów, aż w końcu został redaktorem „Temi”. Gdy gazeta w ówczesnej wersji się „rozpadła”, trafił do Muzeum i to było jedno z moich najlepszych posunięć, jeśli chodzi o politykę kadrową. Janusz jest chłonny wiedzy, całe życie się kształci, ma sporą wiedzą historyczną. Przez kilkanaście lat był moją prawą ręką, nie tylko jako zastępca do spraw administracyjnych, ale jako kolega, który nie bał się krytykować, wytknąć błędów, wad, niedopatrzeń. Kiedy jest się szefem, dobrze mieć takiego człowieka, który nie zachwyca się swoim przełożonym, a wręcz przeciwnie – zwraca uwagę na każde najmniejsze potknięcie. Myślę, że mój następca podobnie traktuje Janusza Bogacza i oby jak najdłużej, choćby na kawałku etatu, mógł być on obecny i pomocny w Muzeum, bo jest to człowiek kompetentny, ale i ogromnie zaangażowany w życie naszej instytucji.
Kobis Janusz. Jest chirurgiem, pracuje w Starym Szpitalu, znamy się ponad 30 lat. W czasie, kiedy nasze dzieci były małe, jeździliśmy wspólnie na liczne wycieczki czy wypady na narty. Odkąd go poznałem, stał się dla naszej rodzinny niejako gwarantem bezpieczeństwa, w razie potrzeby, zawsze mogę liczyć na jego dobra poradę. Zdarza się, że odwiedzam go w szpitalu i widzę jak traktuje pacjentów. Żaden pacjent nie jest dla niego przypadkowym, pochyla się nad każdym z wielką troską i delikatnością. Wciąż nie mogę się temu nadziwić, bo wiem, że młodsze pokolenie nie ma już tej wrażliwości. Dla niego każdy pacjent, czy przywieziony z wypadku czy niedołężny staruszek, może liczyć na najlepszą opiekę, pełną troski i ciepła. Ponadto ma on liczne zainteresowania pozazawodowe, niedawno ze zdziwieniem dowiedziałem się, że jest poetą, fraszkopisarzem. Zawsze podziwiałem jego oczytanie, wiedzę historyczną – dla mnie, jest to człowiek, który jest dobrym lekarzem, dobrym człowiekiem, przy tym intelektualistą i humanistą.
Ladner Abraham. Był ostatnim religijnym Żydem w Tarnowie. Kiedy w 1993 r. zmarł, prasa nazwała go „ostatnim strażnikiem Tory”. Mieszkał przy ul. Goldhammera 1, w narożnym budynku, na zbiegu z ul. Wałową. To był bardzo prosty Żyd – urodzony w Wojniczu handlarz bydłem, któremu w 1939 r. udało się uciec do Związku Radzieckiego. Tam wylądował na Sybirze, a później jako furman przywędrował do Tarnowa z II armią Berlinga. Nikt z jego rodziny nie ocalał, ożenił się z kobietą, którą spotkał w Tarnowie. Wspólnie byli wielkim symbolem żydostwa, które odeszło… Spędziłem w jego towarzystwie wiele godzin rozmawiając o przedwojennym życiu Żydów, tam spotykałem, ostatnich tarnowskich Żydów – Gutera, Gruszowa, Luxemberga. Pamiętam, gdy kiedyś przyszedłem do niego na Nowy Rok, powiedział: „Dziś największe święto żydowskie, a nie ma się kto pomodlić w tej synagodze, w tej bóżniczce”. W jego mieszkaniu w jednym z pomieszczeń była taka bóżniczka, galicyjski sztibł, którą od lat 60., kiedy Żydzi z Tarnowa wyjechali zupełnie, on pilnował. Kiedy zmarł, całe wyposażenie tej bóżniczki z wyjątkiem Tory i srebrnych lichtarzy, które trafiły do Gminy Żydowskiej w Krakowie, wzięliśmy do Muzeum, można je oglądać dziś w dąbrowskiej synagodze. Abraham leży na tarnowskim kirkucie.
Malińciu – tak się nazywał po cygańsku Józef Kamiński. Tarnowski Rom, który zmarł w 1985 r. Należał do grupy „Polska Roma” skupiającej tradycyjnych czy wręcz ortodoksyjnych Cyganów. Mój nauczyciel – wprowadzał mnie w obyczajowy świat Cyganów. Kiedy się zaprzyjaźniliśmy, miałem możliwość obserwować i uczestniczyć w różnorodnych sytuacjach: konfliktowych, rodzinnych czy obrzędowych. To bardzo pomogło mi w nauce kultury cygańskiej. Odbyliśmy kilka wspólnych wypraw zagranicznych. Jedną z najpiękniejszych przygód był mój pierwszy wyjazd na Zachód, do kraju kapitalistycznego – w 1981 r. na III Światowy Kongres Romów. Poznałem tam wielu ciekawych ludzi z całego świata. Dwa lata później uczestniczyliśmy w festiwalu cygańskim w Indiach. To była wspaniała podróż – byliśmy tam przez miesiąc i spotykały nas różnorodne sytuacje: raz nie mieliśmy co jeść, by za jakiś czas znaleźć się na przyjęciu w pałacu. Do zbioru moich anegdot zaliczam tę: w czasie spotkania z Indira Ghandi, premier Indii, każdy z nas się przedstawiał, kłaniając się indyjskim zwyczajem. Malińciu szarpał mnie za koszulę: „powiedzże jej, żeśmy są z Tarnowa!”. Był bardzo szanowany wśród Romów a także wśród tarnowian. Był niezaprzeczalnym autorytetem, pod jego spojrzeniem kulił się największy zabijaka, jedno słowo kako (wujka) Malińciu wystarczało do uśmierzenia każdej awantury. Dysponował wszak władzą rytualnego wyklęcia nie stosujących się do zasad tradycji. Na jego grobie widniej napis: Członek Prezydium Romani Union.
Maria Kołodziej. Była dyrektorem Muzeum do 1978 r. Sześć lat wcześniej przyjmowała mnie do pracy, a w 1971 r. zatrudniła moją żonę. To była kobieta, którą otaczaliśmy ogromnym szacunkiem, miała wielką wiedzę, a jednocześnie matczyne podejście do pracowników. Dla nas była nauczycielką muzealnictwa, uczącą nas szacunku do eksponatów, terenu, ale przede wszystkim do ludzi. Trwała mocno w swoich przekonaniach. Kiedy powołano województwo tarnowskie i funkcja dyrektora stalą się nomenklaturową, co znaczyło, że dostępną jedynie członkom partii, Pani Maria zrezygnowała z kierowania Muzeum, gdzie wówczas był tylko jeden partyjny kolega i on został dyrektorem – był to Stanisław Potępa. Ale do Pani Marii – tak ją nazywaliśmy, mówiliśmy do końca jej życia, Pani Szefowo. Leży niedaleko Pana Norberta.
Norbert Lippóczy. Człowiek, który jeszcze za życia stał się legendą tego miasta, a dla ludzi, którzy go znali tą legendą wciąż jest i będzie. Dla przypomnienia – Węgier z pochodzenia, ożenił się tutaj w latach 20., pochodził ze szlacheckiej rodziny i był uosobieniem prawdziwego arystokraty. W 1939 r., kiedy uciekał przed Niemcami na wschód, został zatrzymany na Bugu przez Sowietów i skazany na 8 lat łagru. Po tym czasie nie mógł wrócić do Polski ze względów formalno-politycznych, bo umowa z ZSRR zakładała wypuszczenie z łagrów tylko Polaków i Żydów, a on miał obywatelstwo węgierskie. Dlatego kolejne 5 czekał na uwolnienie. Kiedy wrócił do Tarnowa, jego majątek skład win tokajskich przestał istnieć. On, winiarz z tradycjami, pracował potem wiele lat w tzw. „marmoladziarni”, czyli przetwórni owocowo-warzywnej. Był wielkim kolekcjonerem, zbierał obrazy na szkle, które ofiarował później Muzeum Diecezjalnemu. W jego kolekcji znalazło się też ponad 20 tys. ekslibrisów, które podarował Muzeum Okręgowemu. Poza tym, był przede wszystkim tym, który budował most pomiędzy Polakami i Węgrami, zainicjował powstanie Towarzystwa Przyjaciół Węgier, w którym aktywnie działał. Kiedy byłem dyrektorem Muzeum odwiedzał mnie w różnych sprawach. Były to ważne i poruszające spotkania z człowiekiem, który zawsze był elegancko ubrany – nosił muszkę, wytwornie się wyrażał, choć polszczyzna sprawiała mu czasem kłopoty. To był ostatni arystokrata, którego znałem w Tarnowie. Pochowany na Starym Cmentarzu wraz z synem Piotrem i żoną Kornelią.
Paweł Sanguszko. Czasem żartobliwie opowiadam, że byłem świadkiem, a może i poniekąd autorem wykreowania młodego Pawła na księcia. Kiedy po raz pierwszy przyjechał do Muzeum, w Tarnowie panował jeszcze czas surowego socjalizmu, w którym takie osoby jak hrabia i książę traktowało się żartobliwie, więc spodziewaliśmy się, że przyjmiemy go jak każdego innego gościa. Wówczas Janusz Bogacz, który był redaktorem „Temi” powiedział: „zróbmy z tego medialny żart” i ogłosił na łamach gazety, że do Tarnowa przyjedzie książę, który będzie tłumnie witany. Oczywiście nikt tego nie zorganizował. Kiedy najpierw spotkaliśmy się z młodym Pawłem (miał wtedy 16 lat) w Dębnie był skromny i nieco onieśmielony, a w pamiątkowej księdze podpisał się „Sanguszko”. Później przyjechaliśmy do Tarnowa na godzinną pogawędkę w moim gabinecie. W pewnym momencie podszedłem do okna i ujrzałem tłum ludzi i biały powóz ze stadniny w Klikowej. Sytuacja rozwijała się żywiołowo, książę wszedł do Muzeum jako prywatna osoba, a wyszedł jako książę witany przez tłum żądny bodaj dotknąć jego szat, kwiaciarki z bukietami, ktoś nawet pocałował go w rękę. Paweł Sanguszko, który do tego momentu chyba istotnie nie czuł się księciem Tarnowa, został nobilitowany na Rynku Tarnowskim. Kiedy doszedł do Ratusza w pamiątkowej księdze zostawił już wpis „prince Sanguszko”. Każda kolejna wizyta Pawła i matki Klaudii (chyba tylko raz przyjechał bez Księżnej), była równie sympatyczna, oboje okazali się ludźmi otwartymi, serdecznymi, ale również hojnymi. Oto właśnie najnowsze życzenia z Brazylii leżą na moim biurku.
Stanisław Potępa. Jak wspomniałem wcześniej został dyrektorem jako członek partii, ale nie był to jedyny powód jego awansu. Był wybitnym znawcą historii Tarnowa, ale i historii sztuki. Piastował urząd przez dwa lata, ale był to czas dla Muzeum bardzo intensywny. To były lata 1979-1980, kiedy system zaczął upadać – pamiętajmy o rewolucji Sierpniowej ’80. Mieliśmy wtedy nad podziw wiele funduszy, dzięki którym organizowaliśmy widowiskowe imprezy, spektakularne wydarzenia, wielkie wystawy. Staszek robił to z wielkim rozmachem. Niestety – tonął w alkoholu. I to było przyczyna jego zwolnienia z funkcji. Zostałem jego następcą, system na tyle się walił, że nikt nie wymagał ode mnie deklaracji partyjnej. A Staszek niemal do końca swych dni trwał przy muzeum, w maleńkiej „kanciapie”, gdzie stworzył Towarzystwo Kulturalne, które mam zaszczyt w dalszym ciągu prowadzić. Spoczął na Starym Cmentarzu, który jako pierwszy pięknie opisał.
Stanisław Kuboń. Kolejny z moich pracowników. W Tarnowie był postacią rozpoznawalną, z długą ruda brodą i wielka łysiną. Pracował w Muzeum w pionie administracji, był człowiekiem o wielkim intelekcie, dużej wiedzy i wrażliwości, na którego mogliśmy liczyć podczas wielu projektów merytorycznych. Jednak przede wszystkim była to osoba o niesamowitym poczuciu humoru, zawsze bawił towarzystwo, znał wiele anegdot, dowcipów, ciekawych historii, przy czym zawsze były to historie o wysublimowanym humorze. Jednocześnie był doskonałym kompanem do kielicha. Niestety, życie go tak bardzo bolało, że sam postanowił z niego zrezygnować. Odkąd Staszek Kuboń wyniósł się na drugi świat, już chyba nigdy w życiu nie posmakuje mi tak wódka pita w żadnym towarzystwie. Żegnaliśmy go w piękny kwietniowy dzień na wojnickim cmentarzu.
Życiński Józef, ksiądz biskup. Wówczas najmłodszy biskup w Polsce, który od samego początku swojej obecności duszpasterskiej w Tarnowie, zapisał się jako człowiek obecny na ulicach, wśród ludzi, którego spotkać mógł każdy. Chętnie uczestniczył w wernisażach, odwiedzał wystawy; gdy w Muzeum organizowaliśmy konferencje często zabierał głos w dyskusji, a nawet przewodniczył spotkaniu na temat Romów z okazji 30-lecia zakazu koczowania. Może niesłusznie, ale przypisuję sobie pewną rolę w zaszczepieniu księdzu biskupowi zainteresowania tematyką żydowską. Być może to tylko moja uzurpacja, ale mam wrażenie, że jego udział w różnych projektach żydowskich, które organizowaliśmy, miał na to wpływ. To m.in. spotkanie z wcześniej wspomnianym Federico Jachimowiczem, który podczas odsłonięcia tablicy przy ul. Żydowskiej bardzo pięknie powiedział o Janie Pawle II, że to jest „nasz Papież”. Na drugi dzień biskup Życiński zadzwonił do mnie, aby dowiedzieć się kim był ten Żyd z Argentyny, który tak ładnie wyraził się o Ojcu Świętym, bo chciał wspomnieć o tym w „Currendzie”. Historie o wymienianych przeze mnie postaciach, jak widać zazębiają się, spotykają się ona na wielu polach i podczas różnych wydarzeń, w których miałem okazję uczestniczyć. Później biskup Życiński przeszedł do Lublina i tam zaczął intensywnie szerzyć Ewangelię pojednania, zbliżenia czy też rozumienia Żydów, ich religii i kultury. Zawsze towarzyszyło mi uczucie, że tę misję ksiądz biskup wyniósł właśnie z Tarnowa. Brakowało mi jego obecności tutaj, ponieważ był człowiekiem o niezwykłym intelekcie, przy czym – chciałoby się powiedzieć – nosił serce na dłoni. Pożegnałem go wraz z tłumem tarnowian.