Już pojutrze, w niedzielę 9 czerwca, meta maratonu wyborczego, który wystartował po ubiegłorocznych wakacjach. Najpierw w szranki stanęli ci, który widzieli się w roli twórców dobrego prawa w sejmie i senacie. Potem chwila oddechu i wiosną znów do urn. Tym razem wybieraliśmy tych, którzy zadbają o nas jako prezydenci, wójtowie, burmistrzowie a w końcu radnych na wszystkich szczeblach samorządu. Teraz, tuż przed piłkarskimi mistrzostwami Europy, kompletujemy 53-osobową kadrę narodową, która przez pięć najbliższych lat będzie nas reprezentowała w Brukseli i Strasburgu.
Spróbujmy podsumować kampanię i sprawdźmy, kogo Ziemia Tarnowska posyła do wyborczej walki.
Emocji tyle, co na grzybobraniu
Stwierdzenie, iż przedwyborcza walka o mandaty brukselskie w Małopolsce była nudna, jak flaki z olejem będzie „oczywistą oczywistością”. Właściwie to można było utwierdzić się w przekonaniu, iż zainteresowani nią byli wyłącznie kandydaci i ich sztaby. A właściwie to nawet nie wszyscy ci, którzy znaleźli się na listach. Kto przypomni sobie walkę o każdy centymetr kwadratowy powierzchni reklamowej z czasów wyborów parlamentarnych czy samorządowych, to na widok tego, co działo się w ostatnich tygodniach parsknie śmiechem. W Tarnowie nieco tłoczniej banerowo było jedynie przy niektórych mostach czy w sąsiedztwie Grupy Azoty. Nie licząc dodatkowo kilku rozstawionych lawet, koziołków i trochę kilogramów makulatury umieszczonej na słupach, byłoby na tyle.
Ci, którzy na serio uwierzyli, iż mają realną szansę pobierania pensji w euro, postawili w dużej mierze na osobisty kontakt z przysłowiowym Kochanym Wyborcą. Kandydatobusy wszerz i wzdłuż przemierzały Małopolskę i Ziemię Świętokrzyską. Bohaterowie dnia kilkakrotnie w ciągu dnia zmieniali koszule i ruszali na targi, giełdy, rynki, główne ulice oraz place miast i wsi okręgu numer 10. Ściskali ręce, wręczali chorągiewki, precle, cukierki czy ulotki, cierpliwie pozowali do selfie i wygaszali po raz n-ty to samo przemówienie.
Mieliśmy festiwal twarzy znanych na co dzień z telewizji. Pod kątem atrakcyjności spotkań, przynajmniej w Tarnowie, wszystkich na głowę pobiła Konfederacja. Zarówno Grzegorz Braun podczas wymiany poglądów i podpisywaniu gaśnic w restauracji Bristol, jak i towarzystwo skupione wokół Konrada Berkowicza czy Sławomira Mentzena, którzy epatowali elektorat w ostatnią środę kampanii na tarnowskim rynku, mogą mówić o frekwencyjnym sukcesie.
Reszcie kandydatów podczas briefingów przychodziło się uśmiechać tylko do dziennikarzy, swoich przybocznych i przypadkowych przechodniów. A, jak to w kampanii bywa, chlebem i solą na gościnnej tarnowskiej ziemi witaliśmy śmietankę polskiej polityki: byłą premier Beatę Szydło, ex-ministra spraw zagranicznych Arkadiusza Mularczyka, niedawnego jeszcze ministra kultury Bartłomieja Sienkiewicza, ciągle jeszcze wiceszefa dyplomacji Andrzeja Szejnę. Widziano także Adama Jarubasa. Lokalnie udzielali się w swoich macierzystych okręgach wyborczych posłowie, których matka-partia wysłała na front wyborczy w celu poprawienia wyniku listy.
I to byłoby na tyle. Smakiem musieli się obejść ci, którzy chcieli usłyszeć o recepcie na Europę tych, którzy marzą o związaniu się z pracą na rzecz dobra wspólnego w dłuższej perspektywie czasowej. Na przykład, co o Zielonym Ładzie myśli Mieszko Janas, z zawodu archeolog, który okupuje szóste miejsce na liście komitetu Normalny Kraj, tudzież jaka jest opinia menadżera kultury Sylwii Salwińskiej (lista KO, pozycja numer 4) w kwestii wspólnej europejskiej armii. I w ogóle po co nam Unia Europejska wypadałoby przecież zapytać na przykład nauczycielkę przedszkolną Iwonę Mędrek z komitetu Polexit (nr 9 na liście). I jeszcze dowiedzieć się ewentualnie, czy nie parzyłoby jej dłoni wypłacane przez Brukselę uposażenie z bonusami. W euro, oczywiście.
Czy ktoś w ogóle tych kandydatów miał okazję poznać? I czy ktoś z Szanownych Czytelników wie, kto staje w szranki w niedzielnej elekcji? Bo połowa Polaków – tak wynika z badań – nie ma o tym bladego pojęcia.
No, dobra, coś tam się jednak działo. W mediach ogólnopolskich odnotowano niespodziewane spotkanie na płycie tarnowskiego rynku w tym samym czasie dwóch kandydatów: Arkadiusza Mularczyka (Zjednoczona Prawica) z Andrzejem Szejną (Lewica). A wyniknęło to z faktu, iż ten drugi się spóźnił na umówioną wcześniej godzinę. Mieliśmy więc próbkę sparingu politycznego. MMA to jednak nie było. Takie sobie raczej macanki. Jeden bowiem stwierdził, że jest lepszy od konkurenta. A konkurent w rewanżu rzucił, że ten drugi konkurent mniej kocha Polskę, bo ma gorszy program. A skończyło się na życzeniach dobrego dnia. Już z obu stron.
W telewizorach mówili też o pośle Piotrze Górnikiewiczu (Trzecia Droga), który w trybie wyborczym poszedł na wojnę z TVN. Poszło o reportaż wyemitowany w „Superwizjerze”, sugerujący niebezpieczne związki kandydata z Waldemarem „Góralem” Jasińskim, niegdyś gangsterem, który między innymi ma na sumieniu współudział w morderstwie.
Górnikiewicz poczuł się urażony faktem publikacji przez stację wspólnych fotografii z niegdysiejszym złoczyńcą, co może – w jego opinii – mieć wpływ na poderwanie zaufania wśród wyborców. Sąd jednak nie podzielił żalów Górnikiewicza i w trybie wyborczym wniosek oraz skargę wrzucił do niszczarki.
Forza Tarnów!
Region tarnowski w swojej historii doczekał się do tej pory dwójki swoich przedstawicieli w Parlamencie Europejskim. Byli nimi Urszula Gacek z Platformy Obywatelskiej i Edward Czesak z Prawa i Sprawiedliwości.
Urszula Gacek swoją brukselską przygodę spełniała w latach 2007-2009. A mandat objęła po Bogdanie Klichu, który wrócił do Polski, by objąć ministerialną tekę. Edward Czesak przejął obowiązki i część asystentów po Andrzeju Dudzie, którego w 2015 roku naród wybrał na prezydenta kraju. Oboje dobrze się zapisali w pełnieniu swojej funkcji, o czym świadczą ich dalsze losy polityczne. Gacek poszła w dyplomację i reprezentowała Polskę na placówkach przy Radzie Europy oraz w Nowym Jorku.
Czesak natomiast na chwilę wrócił do krajowej polityki w roli członka zarządu województwa małopolskiego, po czym, przynajmniej oficjalnie, wycofał się z życia publicznego. Jednak nie jest żadną tajemnicą, że nadal ma wiele do powiedzenia w Małopolsce. A z jego rad chętnie korzystają między innymi prezydent Andrzej Duda czy Beata Szydło.
Kto z regionu tarnowskiego chciałby ich teraz zastąpić kontynuowaniu tej dobrej passy?
Zacznijmy od partii rządzącej. Koalicja Obywatelska zagrała na Małgorzatę Mękal, którą Państwowa Komisja Wyborcza przedstawia jako „przedstawiciela władzy samorządowej”. I słusznie, bo kandydatka jest radną miejską a nawet przewodniczącą tegoż gremium. Przy Romanie Ciepieli zasmakowała chleba zastępcy prezydenta. Chciała być nawet jego następczynią, o czym informowała Tarnów z plakatów rozsianych na rogach każdej ulicy miasta. Ale na chceniu się skończyło, bo Donald Tusk swego błogosławieństwa politycznego udzielił Jakubowi Kwaśnemu. Małgorzaty Mękal szukajmy pod numerem piątym.
Trzecia Droga posyła w bój dwoje kandydatów. Wspominanego już Piotra Górnikiewicza i nauczycielkę ze Szczucina Stellę Dąbroś. Górnikiewicz przyoszczędził na materiałach wyborczych, bo – podobnie jak do krajowego parlamentu – startuje z drugiej lokaty. Dał więc w ten sposób ceratom ze swoją podobizną drugie życie polityczne. Efekt ekologiczny osiągnięty. Pani Stella natomiast ulokowała się skromnie na dziewiątym miejscu.
A co słychać u opozycji? Wydawało się przez długi czas, że o zaufanie prawicowych wyborców spod sztandaru Jarosława Kaczyńskiego powalczy posłanka Anna Pieczarka, która w wyborach wykręca wyniki idące w dziesiątki tysięcy głosów. Z siódemką na przodzie. I tu zaskoczenie. Parlamentarzystka rodem z Koszyc Wielkich zrezygnowała ze startu, czym wzbudziła niemałe zaskoczenie i ponoć niezłe zamieszanie. Nie znaczy to wcale, że w ten sposób Tarnów został osierocony na listach Zjednoczonej Prawicy. Partia postawiła na wiceprzewodniczącego sejmiku Wojciecha Skrucha, człowieka bardzo pracowitego, lubianego i znanego w regionie. Unika on co prawda fleszy i czerwonych dywanów, ma za to opinię osoby skutecznej i pracowitej. Jego atuty dały mu szóste miejsce na liście. By nie czuł się osamotniony, do towarzystwa dostał posłankę z naszego okręgu – Urszulę Rusecką z Wieliczki, którą umieszczono na siódmej lokacie.
W panteonie komitetów wyborczych mamy też taki byt jak KW Normalny Kraj. Nazwa niczego sobie. A i tu widzimy naszego lokalnego przedstawiciela. I to na wysokiej, bo drugiej pozycji. O kim mowa? O Dariuszu Klichu ze Zbylitowskiej Góry. Z wykształcenia biotechnologa, który studia kończył na krakowskiej Akademii Rolniczej, dziś uniwersytecie. Prywatnie jest miłośnikiem stylu dewocji propagowanej przez ks. Piotra Natanka. W obyciu sympatyczny i kulturalny. Nie jest to postać anonimowa w lokalnej polityce. Niespełna pięć lat temu był kandydatem do senatu z list Konfederacji. I w pewnym momencie było o nim bardzo głośno.
Otóż dziarski dziś 50-latek zamieścił wówczas na Facebooku wpis takiej treści: „Deus des! Polskie dzieci chorują karmione chlebem zatruwanym przez plemię żmijowe na rozmaite niemoralne sposoby. Stop destrukcyjnym popisom kainickiego banderyzmu masońskich rajfurów”. W innym wpisie zastanawiał się, czy po zaakceptowaniu „usraelskiej ustawy 447” na powrót nie rozkwitnie handel mięsem polskich dziewcząt. Efekt? Z hukiem wyleciał z listy a później z Konfederacji. Ale może tym razem się uda?
A co na Lewicy? Ta, owszem istnieje. Jest nawet w rządzie. Ale nie ma jej w Tarnowie. Tak wynika z układu zaproponowanej listy. Konstatacja jest smutna.
– Miał być na liście Piotr Jakubiec z Bochni. Dostawał przedostatnie, dziewiąte miejsce. Ale w ostatnim momencie się wycofał. W ogóle to braliśmy ludzi z łapanki, bo nikt się nie kwapił do startu. Odmówił nam Nawe Józek Sztorc. Szkoda gadać – macha ręka zrezygnowany prominentny działacz tarnowskiej lewicy
Było się o co bić?
Praca w Parlamencie Europejskim ma swoje plusy i minusy. Zacznijmy od tych drugich. Powiedzmy sobie wprost. Do roboty jednak jest kawałek drogi. O ile do Brukseli dostaniemy się bez problemów, bo w ciągu niewiele ponad dwóch godzin samolotami z Krakowa czy Warszawy, o tyle realizacja połączenia z francuskim Strasburgiem jest już wielkim wyzwaniem.
Przeglądając oferty pośredników lotniczych okazuje się, że by dostać się na południe Francji, raptem na jedno posiedzenie w miesiącu, potrzebujemy nawet 23 godzin. Ale przy okazji możemy zwiedzić lotniska w Stambule, Lyonie, Paryżu (Charles de Gaulle), Rzymu (Fiumicino), Nicei, Monachium, Marsylii czy Barcelonie.
Ale jak osłodzić sobie życie w tym drugim przypadku, odpowiemy za chwilę.
Sprawa druga, to znajomość języków obcych. Z tym, mówiąc oględnie, bywa w przypadku naszych przedstawicieli w Unii różnie. Co prawda podczas obrad plenarnych czy posiedzeń komisji można liczyć na życzliwe suflowanie przez kabinowego tłumacza, ale nie od wczoraj wiadomo, że prawdziwą politykę robi się w kuluarach. Często podczas nieformalnych spotkań, przy dobrej kolacji z markowym winkiem i koniaczkiem. A nawet na korytarzu. I tu posiadana umiejętność samodzielnego zamówienia kebaba z frytkami w zestawie z colą po angielsku może nie wystarczyć.
Ale jak wiemy z filmów, chodzi nam o to, żeby złe nie przesłaniało tego, co dobre. Wiadomo też z Biblii, iż „młócącemu wołu pyska nie zawiążesz” Na jaką rekompensatę można więc liczyć, decydując się na wzięcie odpowiedzialności za to, w jakim kierunku podąży Europa?
Pensja zasadnicza posła do Parlamentu Europejskiego wynosi 10 075,42 euro brutto. To niecałe 45 tysięcy PLN. Do tego doliczmy 4950 euro nieopodatkowanej diety. Podpis na liście obecności podczas obrad skalkulowano na 350 euro dziennie.
Ale to nie wszystko. Do pracy dojeżdża się za friko. Gdy ktoś boi się latać, nawet za darmo, zawsze może skorzystać z samochodu. Za przejechany kilometr europejski podatnik zapłaci 58 eurocentów. Ale tylko do 1000 jednostek. W Brukseli i Strasburgu bez problemu można wozić się służbowymi limuzynami. Gdy komuś zaszwankuje zdrowie, Parlament Europejski pokryje 2/3 kosztów leczenia.
Osobną sprawą jest kwestia opłacania asystentów czy pokrywanie kosztów wynajmu pomieszczeń biurowych. O to martwi się Bruksela. W rewanżu poseł ma się martwić o Europę.
By dobrze wspominać unijną pracę, na odchodne można liczyć na odprawę oraz specjalny dodatek do emerytury.
Ale przecież w niedzielnych wyborach nie chodzi o to, by w ich efekcie pobierać sute apanaże i mieć przez pięć lat zapewnioną dobrze płatną fuchę. Tak solennie zapewniają nas wszyscy – bez względu na barwy partyjne – kandydaci. A my przecież nie mamy powodu, by im nie wierzyć. Prawda?
Łukasz Winczura